Odyseja Janiny Papierskiej

Losy Polaków urodzonych na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej, a następnie w nieludzkich warunkach deportowanych w głąb ZSRR, są analizowane przez historyków od wielu lat. Życie na zesłaniu było dla naszych rodaków ciągłym koszmarem. Cierpienia, jakiego doznali na obczyźnie, nigdy nie zapomną. Wielu z nich, by dotrzeć do Ojczyzny, musiało wędrować przez różne kontynenty.

W Uzbekistanie rodzina mu- siała pracować w kołchozie na plantacji bawełny. „Życie było bardzo ciężkie. Naczelnicy koł­chozu mało płacili, a żywność była bardzo droga. Po infor­macji o odkryciu grobów ka­tyńskich z oficerami polskimi ludzie przeczuwali, że nastąpią kolejne zmiany. Ponoć Stalin ironicznie stwierdził, że Polacy władzy radzieckiej na Mandżu­rię uciekli. W momencie ogło­szenia informacji o zerwaniu stosunków z Polską pracowali­śmy na polu. Strażnicy NKWD kazali nam zostawić narzędzia i się spakować. Mieliśmy jechać do Polski. Nasi się dziwili, bo przecież przez wschodnie tereny przechodził front i toczyły się wal­ki z Niemcami. Po załadowaniu kołchoźników do wagonów oso­bowych ludzie byli przekonani, że Ruscy z powrotem wiozą nas na Syberię. Zrobiło się zamieszanie. Mężczyźni byli natychmiast zabie­rani przez strażników do jednostek na front. Transportowane rodziny z innych gospodarstw Uzbekistanu opowiadały, że w podobny sposób były traktowane przez funkcjona­riuszy radzieckich. W Taszkencie transport został zatrzymany przez NKWD i musieliśmy czekać cały dzień, aż się wyjaśni, co z nami zrobią. Ruscy nie chcieli Polaków wypuszczać z ZSRR, bo się bali, że po świecie rozniesie się wieść o ich okrucieństwie. Nasi rodacy byli głodzeni, zmuszani siłą do pracy, a ich wygląd odstraszał. W końcu po długim oczekiwaniu puścili nas. Pociąg ruszył do Kazachstanu”.

RadoścIą dla polskich dzIecI I młodzIeży było wstąpienIe do harcerstwa

W Kazachskiej SRR rodzina Łuniewów zamieszkała w kołchozie „Pionier”. Zofia, Mikołaj i Maria pracowali w spółdzielni na polu przy żniwach oraz przy wialni. „W związku z wydanym rozkazem o formowaniu się Armii Polskiej gen. Władysława Andersa brat poszedł do wojska. Nie wiadomo było, gdzie jest, w jakiej jednostce stacjonuje i czy w ogóle żyje. Po jakimś czasie, przed samym wyjaz­dem do Iranu, przyszła do nas de­legatka polska i pytała o Mikołaja. Ponieważ go nie było, zapropono­wała mamie poszukiwania. Mama odpowiedziała, że nigdzie nie bę­dzie jeździć i szukać syna w obcym kraju. Nie ma pieniędzy i nie zosta­wi córek samych. Oddaje wszystko pod opiekę Matki Bożej”. Delegat­ka udała się więc z listą wysiedla­nych rodzin polskich do rajispolkomu (miejscowego urzędu), aby porozmawiać z przewodniczącym o zabezpieczeniu podwód dla pol – skich rodzin. W tym samym czasie w drzwiach urzędu pojawił się li – stonosz, który zapytał przewodni­czącego, co ma zrobić z listem ad­resowanym do osoby w kołchozie, której nie ma. Po przeczytaniu na­zwiska Łuniew delegatka zabrała list i zaniosła do kołchozu. „Pani Zosiu, ma pani list od Matki Bo­skiej, bo Jej pani zawierzyła. Mama otworzyła go ze łzami w oczach. Mikołaj pisał, gdzie jest i w jakiej jednostce stacjonuje”. Po zabezpieczeniu podwód przez przewodniczącego opusz­czających kołchoz Polaków odwie­ziono na stację, gdzie przez kilka dni czekali na podstawienie składu. Rodziny rozbijały prowizoryczne obozowiska między drzewkami osłaniającymi ich przed palącym słońcem. W końcu pociąg z wy­nędzniałymi uchodźcami ruszył. Jechał przez Ałma-Atę do Krasnowodzka (obecnie Turkmenbaszy) nad Morzem Kaspijskim. W trak­cie podróży pani Janina zachoro­wała na malarię. W porcie rodzina Łuniewów została załadowana na statek towarowy. „Statek był prze­znaczony do przewozu towarów, był brudny, a uchodźcy ściśnięci na pokładzie jak śledzie. Wycieńcze­ni i wygłodniali Polacy chorowali, spali na pokładzie, bo było bardzo gorąco. Zastanawiali się, co dalej z nimi będzie”.

Po dwóch dniach żeglugi przy­bili do portu irańskiego w Pahlevi (obecnie Bandar-e Anzali) w po­łudniowo-zachodniej części wy­brzeża Morza Kaspijskiego, gdzie zostali rozładowani na plaży. „Pa­miętam, że w Pahlevi, wynędzniali i wygłodniali uciekinierzy z ZSRR, jak dorwali się do jedzenia, to nieje­den przypłacił to życiem lub cięż­ką chorobą. Biegunka i czerwonka stały się tak powszechne, że ludzie przed ubikacją ścielili sobie koce, aby po wyjściu z toalety stanąć od nowa w kolejce”.

Ciężarówki z polskimi uchodź­cami przetransportowano do obo­zu nr 1 w Teheranie. „Obozów było kilka, np. sierociniec był ozna­czony numerem 5, a obóz wojsko­wy numerem 4. Sam ośrodek był bardzo duży i mieścił się na przed­mieściach Teheranu”. Matka z cór­kami przebywała w nim 7 miesięcy, aż do jesieni 1943 r. „Pamiętam, jak 4 lipca siedziałam w kinie z ko­leżankami i oglądałyśmy wspólnie Kopciuszka. W pewnej chwili po­deszła do nas drużynowa i oznaj­miła, że stała się wielka tragedia — Naczelny Wódz gen. Włady­sław Sikorski zginął w katastrofie nad Gibraltarem. Polacy w obozie strasznie się podłamali, zastana­wiali się, co teraz z nimi będzie. Domysłów było wiele, głośno nikt tego nie rozpowiadał, ale najczę­ściej mówiono o Rosjanach i An­glikach. Pamiętam, jaka to wcze­śniej była wielka uroczystość, gdy generał przyjechał do naszego obozu na wizytację. Nie widziałam go, a jedynie jego córkę”.

Radością dla polskich dzieci przebywających w teherańskim obozie była możliwość chodzenia do polskiej szkoły oraz zapisania się do harcerstwa. W szkole zor­ganizowanej dzięki dużemu wkła­dowi finansowemu Ambasady RP w Londynie dzieci w małych gru­pach uczyły się w języku polskim czytać, pisać i liczyć. Nauka pro­wadzona była zazwyczaj na świe­żym powietrzu, a notatki w zeszy­tach były robione „na kolanie”. Szczególną satysfakcję dawała im możliwość skupiania się w organi­zacjach młodzieżowych. „W dru­żynie harcerskiej zdobywałyśmy stopnie — mam nawet w swojej książeczce podpis drużynowej Wójcik. Uczyłyśmy się pierwszej pomocy, wierszy i piosenek patrio­tycznych, pomagałyśmy w obozie przy podstawowych pracach orga­nizacyjnych”.

W Iranie zupełnie przypadkiem matka pani Janiny dowiedziała się, że jej syn Mikołaj żyje i szuka ze swoją rodziną kontaktu. „To był przypadek. W obozie teherańskim spotkałam pięciu mężczyzn z na­szego kołchozu w Kazachstanie, którzy poszli z armią Andersa. Opowiadali, że spotkali się z bra­tem, który wspominał o ludziach z kołchozu. Potem nawiązaliśmy kontakt listowny dzięki pomocy Czerwonego Krzyża”.

Z Teheranu rodzina Łuniewów została przetransportowana po­ciągiem do miejscowości Khor- ramshahr nad Zatoką Perską. Po­dróżowali przez Arak, Andimeshk i Ahwaz (część uchodźców pol­skich przewożono również przez Isfahan). Stamtąd statkiem płynęli przez Morze Arabskie do Karaczi w Indiach (po odłączeniu się od brytyjskich Indii w 1947 r. miej­scowość znajduje się granicach Pakistanu). W latach 1942-1945 w Karaczi zostały zorganizowane dwa obozy dla polskich uchodź­ców, które powstały dzięki delega­towi Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej Rządu Emigracyjnego RP w Londynie oraz władz bry­tyjskich. Jednym z nich był obóz tranzytowy Country Club. Składał się on z szeregu namiotów typu angielskiego z podwójnymi dacha­mi przystosowanymi do klimatu Karaczi. Kilka połączonych na­miotów mieściło około 50 osób. W obozie były szkoły, świetlice, szpital, kościół, poczta, teatr, bo­iska sportowe i różnego rodzaju warsztaty.

W marcu 1943 r. kilka tysięcy osób wraz z dziećmi z sierocińca zostało przewiezionych z obozu Country Club do obozu Malir, odle­głego o zaledwie 7 km od Karaczi. Urządzono w nim pomieszczenia mieszkalne, punkty żywieniowe, opieki lekarskiej, szkoły, ośrodek kulturalno-oświatowy i rekreacyj­ny. Na terenie obozu były również warsztaty szewskie, stolarskie oraz inne, które zajmowały się konser­wacją odzieży i sprzętu.

Do szkoły dzieci polskie były dowożone autobusem. Podobnie jak w Teheranie pani Janina działała w drużynie harcerskiej zdobywając kolejne stopnie i proporce. Orga­nizowane były ogniska, na których recytowano wiersze i śpiewano piosenki. Dużą popularnością cieszyły się zabawy w podchody. „Najbardziej bałam się wycho­dzić z dziewczynami w wysokie trawy. Nigdy nie było wiadomo, co się tam na nas czai”. Na zaję­cia szkolne dzieci polskie chodziły do południa, natomiast podczas największych upałów „chodziły­śmy do baraku z betonową pod­łogą. Tam w czterech rogach stały wentylatory, a obok nich beczki z lodem. Brałyśmy z dziewczynami poduszki i kładłyśmy się w naszej lodówce, by odpocząć i schować się przed palącym słońcem”.

Rodzina państwa Łuniewów przebywała w Karaczi kilka mie­sięcy. Następnie statkiem przez Ocean Indyjski zostali przetrans­portowani do Afryki Wschodniej, do portu w Mombasie w Kenii. Kolejnymi przystankiem były Me- kindu i Nairobi, gdzie przebywali około 3 miesięcy. „Warunki były bardzo prymitywne. Skwar lał się z nieba, a my chowaliśmy się pod każdym drzewem. W obozie funk­cjonowała kuchnia polska. Kiedyś przetrzymywali tu jeńców wojen­nych, a potem Polacy zaadaptowali go na własne potrzeby”.

Z Kenii pociągiem matka z córkami pojechały do Kampali w Ugandzie, a następnie do obo­zu w Koji nad Jeziorem Wikto­rii, gdzie przebywały przez 5 lat. „W obozie w Koji panowały inne warunki niż w poprzednich ośrod­kach. Ośrodek wyglądał jak kopuł- ka, na której były domy, a za nią Jezioro Wiktorii. Na środku znaj­dował się kościół, świetlica, sklep i szkoła podstawowa, do której chodziłam. Obóz podzielony był na 4-5 wsi. Każda wioska miała swoje magazyny zaopatrzeniowe. Były w nich warzywa, ryby, ryż, kasza, jaja i inne produkty. Mama zatrudniona była w pracowni kra­wieckiej, podobnie jak siostra. Z tubylcami nie utrzymywaliśmy zasadniczo kontaktów chyba że podczas uroczystości, świąt i in­nych okazji, na które przybywały ich delegacje. Murzyni przychodzili do nas tylko po to, aby skosić trawę. Obóz był bezpieczny i nikt go od zewnątrz nie pilnował. Jedy­nym strzeżonym miejscem, o ile sobie przypominam, było Masindi, gdzie pilnowali nas wojskowi. Tam też dojeżdżałam do gimnazjum”.

W Masindi pani Janina dru­gi raz zachorowała na malarię. „Było to przed samym egzaminem w gimnazjum kupieckim. Wspól – nie z dziećmi z internatu poszły­śmy do czwartego obozu na mszę, bo była tam kapliczka. Gdy stałam zrobiło mi się słabo, było mi nie­dobrze i kręciło mnie w brzuchu. Higienistka to zauważyła i zabrała natychmiast do szpitala. Lekarz od razu stwierdził malarię i kazał le­żeć 2-3 tygodnie w łóżku. Po kil­ku dniach dostałam przepustkę, ale tylko na czas egzaminu. Potem musiałam wrócić do szpitala”.

W Koji siostra pani Janiny, Ma – ria poznała swojego przyszłego męża, którego przywieźli z armii gen. Andersa. Zatrudniony był w warsztacie jako ślusarz. „Dzięki znajomościom można było wiele rzeczy naprawić m.in. buty. Był bardzo zdolny. W obozowym ko­ściele zrobił ołtarz, przed którym brał ślub z moją siostrą”.

Z Ugandy trójka kobiet oraz mąż Marii wyjechali dopiero w 1948 r. Zastanawiali się, gdzie jechać: na zachód czy wracać do Polski. „Roznoszono pogłoski, że komuniści nadal wywożą na Sybe­rię, więc postanowiłyśmy pojechać na zachód, tak jak to zrobiła więk­szość żołnierzy Armii gen. Włady­sława Andersa. Poza tym, kobiety szukały swoich mężów, braci i in­nych członków rodziny”.

Płynęli statkiem z Afryki Wschodniej przez Morze Arabskie, Zatokę Adeńską, Morze Czerwo­ne, Kanał Sueski, Morze Śród­ziemne do Genui we Włoszech. „Pamiętam, że na statku brytyjska obsługa była bardzo zła. Gonili naszych z pokładu bardzo wcze­śnie rano, gdy jeszcze spali. Ludzie zmęczeni i wynędzniali ciągłą tu­łaczką nie mieli już sił. Zupełnie inaczej zachowywała się obsługa amerykańska. Nawet z koczujący­mi na pokładzie ludźmi wspólnie żartowali”.

Dzięki systematycznej kore­spondencji z bratem umówili się, gdzie i kiedy się spotkają. „Do­kumenty na podróż statkiem były przygotowane od dłuższego cza­su, więc można było zaplanować wspólne spotkanie rodzinne po wielu latach spędzonych w Afry­ce. Mikołaj we Włoszech poznał dziewczynę, jedynaczkę, z którą się ożenił, a po wojnie osiadł na sta­łe pod Ankoną w Montemarciano nad Adriatykiem”.

Spotkanie na przystani było bardzo wzruszające. Ponieważ uchodźców przewożono dalej ko­leją na zachód, rodzina nie mia­ła zbyt wiele czasu na wspólną rozmowę. „Brat zdecydował, że przez parę godzin wspólnie będzie z nami podróżować. Mogliśmy so – bie dłużej porozmawiać. Baliśmy się tylko radzieckich szpiegów, któ­rych w pociągu z uchodźcami było sporo. Sprawdzali, jakie są nastroje wśród powracających Polaków, jak duża grupa postanowiła wrócić do Polski i co mówi się na zacho­dzie o ZSRR”. W pociągu zapadła również wspólna decyzja o tym, że rodzina nie wraca do Polski. „Brat mówił, że gdyby chodziło o Brześć należący do Polski, to zaraz by wracał. Natomiast w sytuacji, kiedy kraj okupują komuniści, zostanie z żoną we Włoszech”.

Z Genui pociągiem podróżujący dotarli do Marsylii we Francji. Tam miał czekać na nich delegat, który „sortował” uchodźców polskich do pracy. Ponieważ nikogo nie było, kobiety przypadkiem trafiły na bardzo bogatego plantatora wi­norośli o nazwisku Consylio, który szukał ludzi do pracy. Zawiózł je do miejscowości Lavilledieu koło Montauban w południowo-za­chodniej części Francji. Tam Maria pracowała przy zbiorze i uprawie winogron, a matka pilnowała go­spodarstwa domowego. Poznały też Polaka (pani Janina zapamiętała tylko jego imię — Józef) mieszkają­cego obok ich domu, który 18 lat wcześniej emigrował z Polski do Francji. Żył wspólnie z żoną i cór­ką. Dzięki jego pomocy zatrudnie­nie na budowie dostał mąż Marii. Pani Janina otrzymała od niego również propozycję kontynuowa­nia nauki w Paryżu. Jednak rodzina nie chciała uzależniać się finan­sowo od sąsiada ani zostawać na dłużej w Lavilledieu. Postanowili więc pojechać kilka kilometrów dalej, do innego plantatora miesz­kającego pod Montauban. Długo tam jednak nie pozostali z powodu nakazu władz francuskich, które nakładały obowiązek, aby w pierw­szej kolejności zatrudniać swoich obywateli, natomiast obcokrajow­ców należało zachęcać do powrotu do własnego kraju.

Ciągła tułaczka po świecie ro­dziny Łuniewów doprowadziła ich do podjęcia decyzji o powrocie do kraju. W kwietniu 1949 r. z por­tu nad Zatoką Biskajską płynęli do Gdyni statkiem MS „Batory”. „Gdy przybijaliśmy do nadbrzeża, słychać było bębny i tuby. Ludzie płakali i dziękowali Bogu za oca­lenie i szczęśliwy powrót do oj­czyzny. Nas natomiast przeraziło to, że podróżnych wracających do kraju po wielu latach nieobecności witano międzynarodówką, a nie pol­skim hymnem”.

Mając odpowiednie dokumen­ty rodzina Łuniewów udała się z Gdyni do Świebodzic na Dol­nym Śląsku, gdzie zamieszkali przy ul. Stalina 24. Początkowo pani Janina zatrudniła się w domu to­warowym w centrum miasta, pra­cowała w dziale monopolowym do grudnia 1949 r. Następnie podję­ła pracę jako księgowa w fabryce mebli należącej do Dolnośląskich Zakładów Przemysłu Drzewne­go i pracowała tam do dnia ślubu. Swojego męża Józefa Papierskiego poznała w Dzierżysławiu, w pow. głubczyckim dzięki wspólnym znajomym. Uroczysty ślub brali w lipcu 1951 r. w Świebodzicach, w kościele na rynku. Dwa dni po weselu mąż pani Janiny sprowa­dził ją do Dzierżysławia w powie­cie głubczyckim. „Chciałam bar­dzo pracować, nie mogłam bez pracy żyć. Pracowałam kolejno w Nowej Cerekwi, w księgowości w kamieniołomach, dokąd do­jeżdżałam codziennie rowerem, w księgowości na punkcie bura­czanym w Ludmierzycach, w skle­pie w Dzierżysławiu (przez 13 lat) oraz w Spółdzielni Kółek Rolni­czych w Kietrzu, w sumie aż do połowy lat dziewięćdziesiątych”.

Janina Papierska. Dzierżysław. 2013 r.

Janina Papierska często wspomi­na lata tułaczki i powrót do Polski. Na pytanie, jak patrzy z perspek­tywy czasu na te 8 lat spędzonych w tak niezwykle trudnych warun­kach odpowiada: „To jest nie do opisania. Wielu Polaków nie wy­trzymało trudów długiej wędrów­ki. Zostali na Syberii, w Teheranie, Indiach, Afryce. Co krok to polska mogiła. Po tylu latach mam ciągły niesmak i wiem, do czego zdolni są Rosjanie będący u władzy. Wiem, że są fałszywi, dwulicowi i zakła­mani. Co innego zwykli ludzie. Oni musieli klepać taką samą biedę jak i my”.

Obecnie pani Janina mieszka w Dzierżysławiu. Jest niezwykle uprzejmą i pogodną kobietą. Cie­szy się dobrym zdrowiem i chętnie opowiada młodszym o prawdziwej historii polskiego tułacza przywo­łując słowa swojej matki: „Kochaj Boga, ludzi siłą, kochaj naród cały. I tę ziemię ojców miłą, której her­bem orzeł biały”

Polskie dzwony

Każdy polski uczeń, zgłębiający historię ziem polskich okresu I wojny światowej, pamięta zapewne wymowne w swej treści zdjęcie z podręcznika obrazujące żałosne składowisko zarekwirowanych w okupowanym Królestwie Polskim dzwonów kościelnych pilnowanych przez uzbrojonego niemieckiego żołdaka.

Brak, natomiast, w podręczniku fotografii dokumentującej bliźniaczy los dzwonów na Ziemiach Zabranych, gdzie armia rosyjBrak, natomiast, w podręczniku fotografii dokumentującej bliźniaczy los dzwonów na Ziemiach Zabranych, gdzie armia rosyjska w tym samym czasie i w tym samym celu zarekwirowała ich blisko 20 tysięcy! Wyłącznie dzwonów polskich, gdyż zrabowanych tylko z kościołów katolickich na Kresach oraz w interiorze cesarstwa. Zważywszy, że liczba kościołów po konfiskatach popowstaniowych uległa na tym obszarze drastycznemu zmniejszeniu, można założyć, iż obrabowano w ten sposób chyba wszystkie polskie kościoły w cesarstwie.

Po wielu latach, po wielkiej wojnie, zniszczone parafie kresowe na polskim terytorium w większości ufundowały nowe dzwony. Ale i te w kilka lat później, podczas II wojny światowej, spotkał w większości podobny los. Przetrwały dosłownie jednostkowe. O trzech takich przypadkach na historycznej Mińszczyźnie, opowiemy dalej.

Ksiądz Jozafat

W lokalnych realiach, zarówno w obrębie dawnej państwowości wieloetnicznego i wielokulturowego Wielkiego Księstwa Litewskiego, następnie polubelskiej (1569) Rzeczypospolitej, zaś po akcie Konstytucji 3 Maja – przedrozbiorowej Polski (wieloetnicznej Rzeczypospolitej Polskiej), a także włączonych po rozbiorach do Imperium Rosyjskiego Ziemiach Zabranych koegzystencja i konfrontacja narodowa w praktyce oznaczała koegzystencję i konfrontację polskości z rosyjskością. Do takiego układu relacji na przełomie XIX i XX wieku dołączyła zbliżona charakterem, dodatkowa relacja polsko-białoruska, w ramach której obok czynników etniczno-narodowych obok znanej dotąd relacji katolicko-prawosławnej (Polacy – praktycznie bez wyjątku katolicy rzymscy łacinnicy; Białorusini – w większości prawosławni) dołączyła równie dwustronna relacja: Polacy – katolicy; Białorusini – katolicy, jako że to właśnie spośród katolickiej inteligencji tych stron – na zachodzie tzw. Kraju Północno-Zachodniego – wyłoniła się grupa odchodząca od kulturowej polskości w kierunku samoidentyfikacji narodowo białoruskiej. Jaskrawym przykładem osobowym owych budzicieli ludu są postaci: okolicznego szlachcica z Wileńszczyzny Jana Łucewicza ps. Kupała i regularnego ziemianina z zachodniej Nowogródczyzny Wacława Iwanowskiego. Przywołując te znane zdarzenia, chcemy wskazać na tę równie znaną specyfikę pogranicza kultur i etosów, która przywodziła do poszczególnych na ogół konkurujących ze sobą grup etnicznych jednostki dokonujące indywidualnych wyborów często zupełnie nie zrozumiałych i nieakceptowanych przez otoczenie. W takim właśnie, a raczej jeszcze bardziej niezwykłym dla siebie i otoczenia, paradygmacie wyboru stanął późniejszy niezwykły kapłan z Petersburga rodem ze zlaicyzowanego ojca Francuza i matki protestantki Fryderyk Giskard. Pisany według transkrypcji rosyjskiej w momencie życiowego wyboru (polskości) nie wrócił do łacińskiego zapisu brzmienia nazwiska w oryginalnej wersji francuskiej, lecz publicznie określił się jako Fryderyk Żyskar.

Dramatyczne i nieomal stygmatyczne świadectwo, jakim było praktyczne zetknięcie się bohatera niniejszych uwag, ks. Fryderyka Żyskara z unickimi męczennikami w okolicach Użanki koło Nieświeża, stało się dla niego dowodem i ostatecznym życiowym przełomem, który utwierdził go w wierze i dobrowolnie wybranej jako własna kulturze polskiej. Od tego też czasu powziął zrealizowany kilka lat później zamiar przyjęcia nowego imienia: Jozafat, na cześć unickiego męczennika św. Jozafata Kuncewicza. W tym doświadczeniu i w tym wyborze upatrywać należy tego niezwykłego wręcz misyjnego oddania się przez ks. Żyskara dziełu na rzecz umacniania i odradzania wiary katolickiej wśród ludu na ziemiach białoruskich oraz na rozległych obszarach syberyjskich, gdzie starał się docierać do rozproszonych tam katolików, czyli w tym przypadku niemal wyłącznie Polaków. Pięknej postaci ks. Jozafata Żyskara należy się wdzięczna pamięć.

W roku 1911 ks. Jozafat objął parafię w Dorpacie. Dopiero wówczas zakończył przerwaną budowę kościoła, którą sam zaczynał u progu swej posługi kapłańskiej. Neogotycka świątynia stanowi odtąd ozdobę tego miasta. Tam też w Dorpacie powziął wspaniałą inicjatywę udokumentowania istniejących parafii w postaci periodycznego wydawnictwa pod nazwaniem „Nasze kościoły” (Tę cenną pracę pod red. Ryszarda Brykowskiego jako reprint wydało Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” w 2001 r.). Pracę tę przerwała I wojna światowa. Na jej po-czątku ks. Żyskar podjął się obowiązków kapelana wojskowego. Po roku 1916 do niemal samego końca wojny i wybuchu rosyjskiej rewolucji włączył się do prac Rady Zjazdów Organizacji Polskich w Rosji z siedzibą w nowej stolicy cesarstwa w Moskwie. Włączył się wówczas w z pozoru niezwykłą akcję rejestracji celem późniejszej rewindykacji dzwonów kościelnych nierzadko niezwykłej historycznej wartości (fundacje królów polskich, wybitnych postaci dawnej Rzeczypospolitej i odlanych ze składek parafian) jakich blisko 20 tysięcy zarekwirowała armia carska z zamiarem przetopienia na surowce wojenne. Tysiące tych dzwonów składowano pod Moskwą oraz na bocznicach wielu stacji kolejowych w cesarstwie. Do końca roku 1916 zarejestrowano i oznaczono 6400 obiektów znajdujących się w ponad 30 miejscowościach. Pracując w Wydziale Opieki nad Zabytkami Polskimi wspomnianej Rady Zjazdów ks. Jozafat z jego ramienia oraz upoważnienia biskupa Jana Cieplaka kwestował na rzecz zdobycia środków dla prowadzenia prac dokumentacyjnych oraz zabezpieczenia odnalezionych obiektów. Podróżował znów po całej pogrążonej w chaosie Rosji przez co przyczynił się do zarejestrowania i oznaczenia w ponad 100 miejscowościach kolejnych blisko 8 tysięcy dzwonów polskich.
Pod koniec tej nowej służby w czasie mieszkania pod Moskwą, do której chodził codziennie pieszo ponad 15 kilometrów, pełniąc posługę przy chorych na tyfus, sam zapadł na tę chorobę, z której wobec wyczerpania organizmu nie był w stanie wybrnąć. Zmarł 19 kwietnia 1919 roku.

Tak zgasło życie niespokojne, niezłomne, oddane bez reszty Bogu, Polsce i braciom w wierze. Pozostała dobra pamięć u tych, którzy go znali lub choćby się z nim zetknęli. Wreszcie, co szczególnie cenne dla badaczy dziejów Kościoła i polskich środowisk na szeroko rozumianym Wschodzie, pozostały niezwykłej wartości poznawczej publikacje jego autorstwa jakie wymieniliśmy na wstępie.

Czy dzwony wróciły do Polski -nie wiemy. Zapewne większość została przetopiona w czasach sowieckich. Nie prowadziliśmy badań na ten temat. Dodajmy, że w okupowanym Królestwie Polskim Niemcy byli skuteczniejsi, gdyż wszystkie zrabowane dzwony przetopili w hutach. Nie oznacza to, że te internowane w Rosji przetrwały.
Nie inaczej stało się w czasach II wojny światowej. Zainstalowane w wyniku kosztownych starań parafian oraz indywidualnych fundatorów nowe polskie dzwony spotkał podobny los. Zdarzyły się jednak przypadki szczególne.

Dzwon „Maria”

W Mińsku na usypanej przy Troickim Przedmieściu wysepce na Świsłoczy wybudowano bunkier-dzwonnicę ku pamięci młodych mieszkańców BSSR poległych w egzotycznym Afganistanie w ramach sowieckiego kontyngentu interwencyjnego. Przy tej quasi kapliczce młode pary po zawarciu ślubu składają kwiaty. Jest to kontynuacja sowieckiej „tradycji świeckiej” – dotąd składano kwiaty przy centralnym pomniku Lenina (w RB odmiennie niż w reszcie państw posowieckich pomniki te pozostały i są konserwowane) lub przy kurhanach sławy Armii Czerwonej. Czasownia mińska charakteryzuje się tym, że w jej odsłoniętym podziemiu zawieszono cztery dzwony bijące od czasu do czasu dla przypomnienia o poległych. Pod dzwonami leży stos wrzucanych tam papierowych banknotów – biletów Narodowego Banku Republiki Białoruś. Co ma to symbolizować -nie wiadomo. Wiadomo natomiast, skąd pochodzi jeden z dzwonów. To dzwon z parafii, majątku polskiej ziemianki, wybitnej pisarki dwudziestolecia międzywojennego Marii Rodziewiczówny. Opisany na odlewie po polsku, z emblematem Orła Białego i wizerunkiem Madonny Częstochowskiej, z napisem „Marii Rodziewiczównie wdzięczni parafianie Horodeccy”.

Nazwany od imienia pisarki „Maria” bez wiedzy parafian i potomków pisarki oraz bez wiedzy
o tym, co sobą stanowi ze strony białoruskich młodożeńców – dzwon „Maria” swym dźwiękiem służy innej niż jego przeznaczenie sprawie.

Autorka „Lata leśnych ludzi” i „Dewajtis” w swym majątku w Hruszowej na Polesiu, w roku 1937 obchodziła półwiecze pracy twórczej. Laureatkę Wawrzynu Polskiej Akademii Literatury w szczególny sposób uhonorowali okoliczni mieszkańcy, parafianie tutejszego kościoła w Horodcu. Z własnych środków ufundowali dzwon nazwany imieniem ich patronki. W dniu 3 lipca tego roku z udziałem ordynariusza pińskiego bp. Kazimierza Bukraby odbyły się uroczystości jubileuszu oraz inauguracji dzwonu „Maria”. Obok wspomnianych emblematów dzwon zawierał na swym okręgu wspomnianą dedykację oraz dewizę odzwierciedlającą treść życia pisarki. Fundatorzy – okoliczni ziemianie, chłopi i oficjaliści parafianie Horodca ku czci Pani na Hruszowej, zamieścili na czaszy dzwonu maksymę: „Ducha żarem, serca miłosierdziem, hojną ofiarnością, mocą żywego i pisanego słowa służyła sprawie Bożej i umiłowanej Polskiej Macierzy. Dzwonie dzwoń! Głoś wieczną pamięć zasługi”.

Maria Rodziewiczówna, kawaler Krzyża Oficerskiego Orderu Polonia Restituta w październiku 1939 roku wygnana ze swego dworu po licznych perypetiach schroniła się w Warszawie. Cudem przeżyła powstanie. Zmarła w Leonowie pod Skierniewicami i ostatecznie znalazła wieczny odpoczynek na Powązkach.

O losie parafii w Horodcu, a tym bardziej dzwonie „Maria” nic nie wiedziano do 2005 roku. Gdzie przetrwał i dlaczego, także. Starannie oczyszczony zawisł w bunkrze-kaplicy na mińskiej Świsłoczy obok trzech innych zapewne także odpowiednio „zorganizowanych”. O dzwonie dowiedzieli się członkowie Stowarzyszenia Rodu Rodziewiczów. Wystąpili do władz RB z propozycją wymiany. Czy do niej dojdzie? Należy wątpić. Jak dotąd (2021) nic o tym nie wiadomo. Za smutny przykład niech posłużą nieudane starania Instytutu Polskiego w Mińsku o pozyskanie kamienia poświęconego Marszałkowi Piłsudskiemu wrastającemu w błoto kołchozowego pola w dawnym powiecie stołpeckim.

Dzwon „Józef” ku czci Marszałka

Miasteczko Iwieniec na skraju Puszczy Nalibockiej to do dzisiaj znaczący ośrodek polskości i katolicyzmu na zachodniej Mińszczyźnie (przed II wojną światową w województwie nowogródzkim). Popowstaniowe kasaty świątyń oraz zapędzanie do prawosławia skończyły się dopiero po 1905 roku. Jak wspominał świadek tamtych wydarzeń Hipolit Korwin Milewski: „[…] Wrażenie pierwszego z tych ukazów, tolerancyjnego, było w pierwszych dniach piorunujące.
W sąsiedniej z moją gminie Nalibockiej, w której, jak mi opowiadał zacny proboszcz Dawidowicz, nie było nawet 5% katolików, w ciągu jednego tygodnia nie zostało jednej prawosławnej duszy prócz popa, lecz i tego godnego kapłana dwie dorosłe córki przyszły za zgodą ojca prosić ks. Dawidowicza, aby je nawrócił na katolicyzm, bo inaczej nie mają nadziei wyjścia za mąż…”.

W Polsce przedrozbiorowej Iwieniec szczycił się dwoma katolickimi świątyniami: barokowym kościołem franciszkańskim i podobnym dominikańskim. Oba skonfiskowano i przekształcono w cerkwie mimo braku wyznawców na tym terenie. Okoliczni Polacy modlili się za każdorazowo jednorazową zgodą władz w odległym drewnianym kościółku we wsi Kamień.

Po roku 1905 dzięki fundacji i wieloletnich zabiegów u władz jakie podjęła para miejscowych ziemian, małżonków Kowerskich wybudowano tutaj neogotycki kościół pw. św. Aleksego. Pan Kowerski użył nie tylko własnego majątku, ale i wpływów jako emerytowany generał imperialny. Świątynia dominikańska spłonęła w czasie I wojny światowej. Kościół franciszkański odzyskano, gdy wróciła Polska. Jako reprezentacyjna i centralna świątynia miasteczka stał się kościołem garnizonowym tutejszego Batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza. Tej swojej świątyni w roku śmierci Marszałka Piłsudskiego żołnierze postanowili zwrócić dzwon.
W 1935 roku wykonała go sławna do dziś istniejąca ludwisarnia Kruszewskich w Węgrowie. Żołnierze pomni dziejów tych ziem, pięknemu ważącemu 1200 kg dzwonowi nadali opisanej na nim następującą dewizę: „Dzwon ten w miejsce skonfiskowanych przez rząd zaborczy w czasie wielkiej wojny w 1917 roku, został ulany w wolnej Ojczyźnie w roku 1935 i poświęcony pamięci Wodza Narodu i wskrzesiciela Państwa Polskiego Pierwszego Marszałka Polski śp. Józefa Piłsudskiego ufundowany przez oficerów, podoficerów i strzelców Garnizonu Korpusu Ochrony Pogranicza w Iwieńcu”.

W cztery lata po tym Iwieniec zajęła Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona, a po dwu latach
-niemieckie wojska hitlerowskie. Po wojnie tutejszą „tradycją” kościoły zamknięto. Wierni odzyskali swoją świątynię zamienioną na filię mińskiej fabryki traktorów dopiero na początku lat 90. XX wieku. Na wieży odzyskanego kościoła w roku 1998 osobiście oglądałem niewielkich rozmiarów sygnaturkę… prawosławną. O losach „Józefa” nikt wówczas nie wspominał.

W 2006 roku podczas prac ziemnych przy kościele odnaleziono historyczny obiekt. Oczyszczony i odnowiony stał kilka tygodni na dziedzińcu, by 9 lipca 2006 r. niemal dokładnie w 70. rocznicę pierwszej konsekracji powrócić na swoje miejsce w wieży kościoła pw. św. Michała -patrona tych ziem. W uroczystościach przywracania dzwonu obok mieszkańców Puszczy Nalibockiej zgromadzili się także przybysze z Węgrowa, w tym potomek ludwisarza z 1935 roku, który ten dzwon odlewał. Uroczystościom przewodniczył syn Ziemi Nalibockiej biskup mińsko-mohylewski Antoni Dziemianko.

Nieliczne wzmianki, które odnotowały uroczystość, podawały sprzeczne okoliczności ukrycia dzwonu a to, że ukryto go w 1939 roku przed Sowietami bądź w 1941 przed Niemcami. Nikt z piszących nie nawiązał do zdarzeń sprzed niemal dokładnie 63 lat. Wówczas, w dn. 19 lipca 1943 roku dzwon z kościoła św. Michała w sam Anioł Pański wezwał miejscowych żołnierzy Armii Krajowej do pierwszego w okupowanej Polsce powstania. Zgrupowanie polskie pobiło garnizon niemiecki i na dwa dni zajęło miasteczko uchodząc następnie do puszczy. To zapewne wówczas ukryto dzwon i zapewne z powodu napiętej sytuacji nikt nie wiedział o tej akcji, a jej bohaterowie najprawdopodobniej zginęli w późniejszych walkach z hitlerowcami i partyzantką sowiecką lub latem 1944 roku, gdy po pokonaniu setek kilometrów niepokonani, stanęli u bram Warszawy, by po wielomiesięcznych walkach na Kresach wziąć udział w drugim, tym razem warszawskim powstaniu.

Habent sua fata libelli, mają i dzwony. O zaledwie dwu z nich sygnalnie wspomnieliśmy. Losy dzwonów polskich dzieliły zawsze losy Polaków. Dzisiaj jeden z ducha i materii polski dzwon bije w zbiałorutenizowanym kościele iwienieckim. Drugi, pamiątka po jednej z najpiękniejszych polskich patriotek, w najdziwniejszym dla siebie miejscu zmuszony jest bić na przebrzmiałą chwałę Sowietów. Obrazowy Finis… na Kresach? Jak się okazuje nie jedyny!

Dzwon „Irena”

Całkiem niedawno w roku 2018 TV Biełsat nadała audycję o odnalezionym w centrum Mińska dzwonie, który na dachu budynku naprzeciwko siedziby KGB nakazał zawiesić Ławrientij Canawa. Dzwon
– jako kurant – połączono z zegarem, bedącym trofeum zdobytym w dawnych Prusach Wschodnich. Dzwonem okazał się być dzwon „Irena” ufundowany przez Miński Pułk Piechoty stacjonujący do II wojny światowej w Mołodecznie. Z zachowanych źródeł wiemy, iż dzwon wisiał w tzw. Bramie Mińskiej na terenie koszar. Z wierzchołka bramy w pogodne wieczory widać było łunę świateł Mińska Litewskiego. Bramę u wierzchołka zdobiła Nike, a napis na zwieńczeniu miał teść: „Bohaterom poległym w obronie Ziemi Mińskiej”. Ten sam napis umieszczono na czaszy dzwonu. Całość czaszy zawiera płaskorzeźbę poległego żołnierza oraz napisy i datę ufundowania. Wisiał w swoim miejscu dokładnie dziesięć lat. Od roku 1929 do roku 1939!

Pułk sformowany w 1919 r. z ochotników – synów Ziemi Mińskiej otrzymał sztandar od mieszkańców miasta. Sztandar wyszyty przez miejscowe Polki opisany był po polsku i białorusku. Sztandar dla ówczesnego 6. Mińskiego Pułku Strzelców wręczony jednostce w roku 1919 przekazał pułkowi przyszły prezydent RP na uchodźctwie Władysław Raczkiewicz. Pułk wszedł w skład Dywizji Litewsko-Białoruskiej gen. Lucjana Żeligowskiego. Walczył dzielnie w obronie Warszawy i w operacji niemeńskiej roku 1920. Zdobył i chronił Wileńszczyznę w okresie tzw. Litwy Środkowej. Po reorganizacji Wojska Polskiego w stanie pokojowym uzyskał nazwę 86. Pułku Piechoty z zachowaniem dawnej tradycji i sztandaru. Sztandar zachował się i jest przechowywany w Muzeum im. Generała Sikorskiego w Londynie. Po dyslokacji z Wilna pułk skierowano do stałego garnizonu w Mołodecznie. Pułk w kampanii wrześniowej 1939 r. walczył w ramach 19 Dywizji Piechoty w składzie Armii „Prusy”.

Jak Sowieci posiedli dzwon? -na razie nie wiemy. Wiemy, gdzie obecnie wisi (wisiał?). Może po ujawnieniu znów go ukryto? Tak czy owak po wojnie przez wiele lat dzwon z dachu wysokiego budynku KGB w Mińsku widział… tym razem Mołodeczno! Fotografia od zachodniej strony jakby symbolicznie ukazuje na tle zdjęcia dzwonu… wieże Czerwonego kościoła, ufundowanego przez małżonków Woyniłłowiczów na cztery lata przed wybuchem I wojny światowej. Takie polskie znaki…

Gdy po doniesieniach Biełsatu w Mińsku rozgorzała dyskusja o dalszych losach znaleziska, zastanawiano się, gdzie ma trafić ta niezwykła pamiątka: czy wrócić do Mołodeczna, czy pozostać w mieście. Nikomu z dyskutujących nie przeszło przez myśl, by zwrócić dzwon Polsce, do muzeum Wojska Polskiego – wszak to polscy żołnierze z własnych składek go ufundowali…

Przy Krzyżu Katyńskim

W 1990 roku w Grodnie odbyła się niezwykle poruszająca uroczystość, na którą tłumnie przybyli Polacy miasta i okolicznych miejscowości. W dniu 1 listopada przy kaplicy na cmentarzu Pobernardyńskim odbyła się polowa Msza św., której przewodniczył biskup polowy Wojska Polskiego Sławoj Leszek Głódź.

Po liturgii księża wraz z wiernymi udali się na cmentarz garnizonowy w Grodnie przy ul. Biełusza. Biskup dokonał poświęcenia żołnierskich grobów oraz uroczystego odsłonięcia Krzyża Katyńskiego, a przy nim tablicy z nazwiskami mieszkańców Grodzieńszczyzny, którzy zginęli w sowieckich obozach jenieckich w Katyniu, Ostaszkowie i Miednoje w 1940 roku.

Dla naszych rodaków była to bardzo ważna uroczystość. Rok później, w 1991 roku, odbyło się odnowienie Cmentarza Wojskowego w Grodnie i jego oficjalne otwarcie. Od tego czasu wszystkie uroczystości patriotyczne rozpoczynają się właśnie tu, przy Krzyżu Katyńskim.

Józef Brandt tak polski

 Jest ciekawe, że Polska nie tylko w okresie niepodległości, ale również w czasach zaborów była atrakcyjna dla cudzoziemców. Wielu z nich postanowiło u nas na stałe się osiedlić i po prostu całkiem świadomie spolonizować.

 Najbardziej znanym przykładem jest Nicolas Chopin, czyli jak mówimy Mikołaj Szopen, ojciec Fryderyka. Tym, co przyciągało cudzoziemców, to wysoka kultura Polaków, umiłowanie wolności i gościnność. Tego zaborcy nie potrafili wówczas zniszczyć, a to właśnie nas wyróżniało w porównaniu czy to ze wschodnim prymitywem, czy też rozszerzającym się na Zachodzie za sprawą rewolucji francuskiej socjalistycznym ateizmem. Polacy pielęgnowali własną kulturę, która, jak się okazywało, miała charakter wybitnie europejski, a poziom światowy.

 Do takich licznych rodzin, które przez polonizację ofiarowały Polsce wielkich geniuszy, należy rodzina Brandtów. Była to rodzina niemiecka, z Bawarii. Znalazła się w Polsce w czasach Stanisława Augusta i już u nas pozostała, na dobre i na złe. Nie była to rodzina szlachecka, dopiero Franciszek Brandt, lekarz, profesor anatomii i społecznik otrzymał szlachectwo w roku 1824. Franciszek był dziadkiem Józefa, a Józef jest zaliczany do grona najwybitniejszych malarzy polskich przełomu wieku XIX i XX.  

 Wobec braku realnej suwerenności polscy mistrzowie pędzla tamtego okresu – zwłaszcza Matejko, Chełmoński, Juliusz Kossak czy właśnie Brandt – starali się w jak największym zakresie przedstawić i utrwalić na płótnie przyrodę, historię i kulturę naszego kraju. Robili niemal to samo, co czynili pisarze, a zwłaszcza Henryk Sienkiewicz. Chodziło o to, aby pokrzepić zniewolony naród, by ten nie opadł z sił, nie stracił nadziei, nie utracił własnej tożsamości. Wtedy była jeszcze otwarta furtka do przeszłości, ponieważ przeszłość nie została przez zaborców ocenzurowana, można było o niej pisać, można było ją odtwarzać na płótnie.

 Sytuacja radykalnie się zmieniła  w czasach PRL-u, gdy ideologia komunistyczna odebrała nam prawo do prawdy o przeszłości. Przeszłość zaczęto fałszować na wielką skalę: w podręcznikach do historii, w literaturze, w filmie, w rozprawach naukowych. Ale wtedy, za czasów Brandta, dostęp do przeszłości był jeszcze otwarty. I z tego właśnie korzystali nasi wielcy artyści, tworząc dzieła najwyższych lotów, wzmacniające naszego ducha, podziwiane przez cudzoziemców i obdarzane najwyższymi nagrodami.

Przytoczmy choćby tytuły kilku wspaniałych obrazów Józefa Brandta, by uświadomić sobie, w jak polskim świecie oddychał i tworzył: Piotr Skarga, Bitwa pod Chocimiem, Czarniecki pod Koldyngą, Bitwa pod Wiedniem, Konfederaci, Odbicie Jasyru, Husarz, Modlitwa na stepie, Bogurodzica. I co najważniejsze, ten polski świat był wówczas dla świata komunikatywny. Świadczą o tym liczne nagrody, jakie Brandt otrzymał: złoty medal w Paryżu za Piotra Skargę, w Monachium medal I klasy za Strojnowskiego, order cesarza Franciszka Józefa za Odsiecz Wiednia, złoty medal w Berlinie, order Izabeli Katolickiej w Madrycie. Jego obrazy trafiły do wielu muzeów świata, nie mówiąc już o prywatnych kolekcjonerach.

 Jest człowiekiem instytucją, bo gdy w roku 1867 otwiera własną pracownię w Monachium, to staje się ona mekką dla licznych polskich malarzy, którzy wkrótce też zdobędą uznanie międzynarodowe jak Alfred Wierusz-Kowalski, Wojciech Kossak, Henryk Siemiradzki, Julian Fałat czy Leon Wyczółkowski i dziesiątki innych. Po prostu oaza i kuźnia geniuszu polskiego malarstwa. Coś podobnego zdarza się raz na tysiąc lat. Ale zadajmy sobie tak szczerze pytanie: czy my to wspaniałe dziedzictwo znamy? Ile obrazów takich mistrzów znajduje się w polskich muzeach? Czy organizowane są jakieś wystawy zbiorcze? A w grę wchodzi wiele setek dzieł. Niestety, na te retoryczne pytania odpowiedź jest prosta: znamy niewiele i niewiele się w tym zakresie dzieje. To oznacza, że poziom znajomości malarstwa polskiego i polskiej kultury spadł znacznie poniżej okresu zaborów, bo przecież ci malarze tworzyli i wystawiali swoje dzieła w czasach niewoli. Tworzyli też dla nas, jako kolejnych pokoleń, którym nie wolno zapomnieć Polski i tego, że jesteśmy Polakami.

 Józef Brandt miał piękną posiadłość w Orońsku (T. Palacz, Orońsko – miejsce i ludzie, 1997). Jest to miejscowość położona na trasie Radom – Kielce: dwór, stajnie, park i stawy w jakiejś mierze ocalały. Może warto tam kiedyś się wybrać, by pooddychać atmosferą polskiego domu i kulturą najwyższych lotów.

Wyprawa po dzieje do Galicji

 Polskie malarstwo historyczne z drugiej połowy XIX wieku to próba przywrócenia świetności i bogactwa kultury, historii i przyrody Polski pozbawionej własnego państwa. Jeżeli w odniesieniu do pewnych narodów mówi się o czystkach etnicznych, to z pewnością do takich boleśnie doświadczonych nacji należą Polacy, wobec których zaborcy i okupanci zazwyczaj nie okazywali litości. Gdy w narodową tkankę wymierzony jest miażdżący cios, to wówczas zagrożona zostaje zbiorowa pamięć oraz tożsamość, które utracić jest bardzo łatwo, wystarczą dwa lub trzy pokolenia. Dlatego właśnie polscy malarze starali się odtwarzać i uwieczniać polskość jak najwierniej i w jak najdrobniejszych szczegółach. Nie chodziło więc o to, by popisywać się indywidualnymi pomysłami złożonymi z abstrakcyjnych figur do niczego niepodobnych, lecz przeciwnie – wierność konkretnym, historycznym detalom była wręcz bezcenna, skoro malarstwo było częstokroć jedynym sposobem na ocalenie naszej przeszłości.

 Ale jak poznać rodzimą przeszłość? Trzeba wyruszyć na jej poszukiwanie. W drugiej połowie XIX wieku wiele zamków, pałaców, dworów pozostawało w rękach polskich. Były to nie tylko domy, nierzadko od wieków zamieszkiwane przez tę samą rodzinę lub ród, ale również skarbnice pamiątek, po prostu prywatne muzea.

 I właśnie w tak niezwykłą podróż po Galicji Wschodniej wybrało się niegdyś dwóch malarzy, więc kolegów po fachu, a zarazem przyjaciół. Byli to Juliusz Kossak i Józef Brandt. Skupili się głównie na pamiątkach dotyczących odsieczy wiedeńskiej, takich jak uzbrojenie, namioty, stroje, ale także zamierzali odwiedzić słynne stadniny, by porobić szkice rasowych koni, które przecież brały udział w walkach. A oko malarza było wyjątkowo czułe na piękno tych dzielnych stworzeń, cudowne połączenie delikatności z siłą, gracji z rączością, nie mówiąc już o różnych odcieniach barw i finezyjnych kształtach. Szkice bywały tak udane, że niejeden gospodarz odkupywał je od malarzy na pniu, by wzbogacić nimi swoją kolekcję.

 Wśród wielu niezwykłych miejsc na plan pierwszy wybijały się Podhorce, położone około 80 kilometrów na wschód od Lwowa. Oto jak odnotował swe wrażenia Józef Brandt: „Wjeżdżając do Podhorzec przyznam się, że mi serce zabiło na widok tego cudownego zamczyska, rezydencji pańskiej i wielkich ludzi, jakimi byli Koniecpolscy hetmani. Mury naokoło zamku i fosy, wszystko stąd wieje przeszłością i jak duch około tego chodzi stary człowiek rządca z wąsami jak u suma i surową miną. Najechaliśmy na niego, toteż brwi zmarszczył na Żyda, że się pod zamek ze swoją furką podsuwa. Dowiedziawszy się jednak, kto nas przysłał i czego żądamy, wypogodził oblicze, kazał furce wtoczyć się na dziedziniec zamkowy i rzeczy nasze poznosić do gościnnych pokoi. Ale te pokoje! Namiotami pobijane, sufity z namiotów, zakręciło nam się w głowie od tylu śliczności; cały szereg takich pokoi, jeden piękniejszy od drugiego. […] O salach na górze, zbrojowni trudno pisać, trzeba być na miejscu; są to skarby, jakich nie tylko u nas, ale i Niemcy w prywatnym zamku nie mają. Trzydzieści sześć zbroi husarskich, Jabłonowskiego hetmana spod wyprawy wiedeńskiej, ze skrzydłami i proporcami stoi jak mur; chorągwie, buńczuki, zbroi różnego gatunku masa, trudno opisać. Inne sale przepełnione obrazami, portretami w przecudownych kostiumach, ze złoconymi wszystko plafonami, meblami, wazami; utrzymane przepysznie, bo w takim charakterze, jak za dawnych czasów” (List do matki, 24.09.1871).

 Dziś możemy sobie tylko wyobrazić, jakie to musiało być cudo, ponieważ po tamtym zamku została obtłuczona, chciałoby się wręcz powiedzieć krwawiąca bryła, a do niedawna zamkowe komnaty zajmował szpital dla gruźlików. Znikły obrazy, plafony, zbroje, meble, odlecieli husarze, skrzydła i proporce.

 Malarze jednak nie próżnowali: „Drugi dzień już tutaj bawimy rysując od rana do nocy; macie mnie jak rysuję zbroję husarską, a Julka na chwiejącym się stole, jak z plafonu rysuje stroje bardzo ciekawe”.

 A więc intensywne studia obserwowanych przedmiotów, szkice i próby, wykonywane pieczołowicie i dokładnie. Chodziło przecież o pamiątki polskie, które dzięki sztuce malarskiej staną się dostępne oczom miłośników piękna, a później, gdy wiele z nich zostanie rozkradzionych lub wręcz zniszczonych, będą także na obrazie jedynym ich odwzorowaniem, swoistym reliktem o wartości historycznej.

 W tym roku, 11 lutego, przypada 180-lecie urodzin Józefa Brandta. To wspaniała okazja, by przywrócić tę szlachetną i genialną postać oraz jego cenny artystyczny dorobek naszej pamięci.  

Dla Sowietów byli zdrajcami

22 czerwca 1941 roku od samego rana w audycjach radiowych z Mińska ciągle nadawano muzykę w rytmie marsza z przerwami na krótkie informacje i brawurowe hasła typu „będziemy bili wroga na jego własnym terytorium”, oraz inne podobne komunikaty. Lecz o godzinie 9.40 to wróg właśnie dokonał pierwszego zmasowanego bombardowania Mińska. Niemiecka ofensywa na Białorusi rozwijała się błyskawicznie, bo jednostki sowieckie nie były przygotowane do walki.
Continue reading „Dla Sowietów byli zdrajcami”