Odyseja Janiny Papierskiej

Losy Polaków urodzonych na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej, a następnie w nieludzkich warunkach deportowanych w głąb ZSRR, są analizowane przez historyków od wielu lat. Życie na zesłaniu było dla naszych rodaków ciągłym koszmarem. Cierpienia, jakiego doznali na obczyźnie, nigdy nie zapomną. Wielu z nich, by dotrzeć do Ojczyzny, musiało wędrować przez różne kontynenty.

W Uzbekistanie rodzina mu- siała pracować w kołchozie na plantacji bawełny. „Życie było bardzo ciężkie. Naczelnicy koł­chozu mało płacili, a żywność była bardzo droga. Po infor­macji o odkryciu grobów ka­tyńskich z oficerami polskimi ludzie przeczuwali, że nastąpią kolejne zmiany. Ponoć Stalin ironicznie stwierdził, że Polacy władzy radzieckiej na Mandżu­rię uciekli. W momencie ogło­szenia informacji o zerwaniu stosunków z Polską pracowali­śmy na polu. Strażnicy NKWD kazali nam zostawić narzędzia i się spakować. Mieliśmy jechać do Polski. Nasi się dziwili, bo przecież przez wschodnie tereny przechodził front i toczyły się wal­ki z Niemcami. Po załadowaniu kołchoźników do wagonów oso­bowych ludzie byli przekonani, że Ruscy z powrotem wiozą nas na Syberię. Zrobiło się zamieszanie. Mężczyźni byli natychmiast zabie­rani przez strażników do jednostek na front. Transportowane rodziny z innych gospodarstw Uzbekistanu opowiadały, że w podobny sposób były traktowane przez funkcjona­riuszy radzieckich. W Taszkencie transport został zatrzymany przez NKWD i musieliśmy czekać cały dzień, aż się wyjaśni, co z nami zrobią. Ruscy nie chcieli Polaków wypuszczać z ZSRR, bo się bali, że po świecie rozniesie się wieść o ich okrucieństwie. Nasi rodacy byli głodzeni, zmuszani siłą do pracy, a ich wygląd odstraszał. W końcu po długim oczekiwaniu puścili nas. Pociąg ruszył do Kazachstanu”.

RadoścIą dla polskich dzIecI I młodzIeży było wstąpienIe do harcerstwa

W Kazachskiej SRR rodzina Łuniewów zamieszkała w kołchozie „Pionier”. Zofia, Mikołaj i Maria pracowali w spółdzielni na polu przy żniwach oraz przy wialni. „W związku z wydanym rozkazem o formowaniu się Armii Polskiej gen. Władysława Andersa brat poszedł do wojska. Nie wiadomo było, gdzie jest, w jakiej jednostce stacjonuje i czy w ogóle żyje. Po jakimś czasie, przed samym wyjaz­dem do Iranu, przyszła do nas de­legatka polska i pytała o Mikołaja. Ponieważ go nie było, zapropono­wała mamie poszukiwania. Mama odpowiedziała, że nigdzie nie bę­dzie jeździć i szukać syna w obcym kraju. Nie ma pieniędzy i nie zosta­wi córek samych. Oddaje wszystko pod opiekę Matki Bożej”. Delegat­ka udała się więc z listą wysiedla­nych rodzin polskich do rajispolkomu (miejscowego urzędu), aby porozmawiać z przewodniczącym o zabezpieczeniu podwód dla pol – skich rodzin. W tym samym czasie w drzwiach urzędu pojawił się li – stonosz, który zapytał przewodni­czącego, co ma zrobić z listem ad­resowanym do osoby w kołchozie, której nie ma. Po przeczytaniu na­zwiska Łuniew delegatka zabrała list i zaniosła do kołchozu. „Pani Zosiu, ma pani list od Matki Bo­skiej, bo Jej pani zawierzyła. Mama otworzyła go ze łzami w oczach. Mikołaj pisał, gdzie jest i w jakiej jednostce stacjonuje”. Po zabezpieczeniu podwód przez przewodniczącego opusz­czających kołchoz Polaków odwie­ziono na stację, gdzie przez kilka dni czekali na podstawienie składu. Rodziny rozbijały prowizoryczne obozowiska między drzewkami osłaniającymi ich przed palącym słońcem. W końcu pociąg z wy­nędzniałymi uchodźcami ruszył. Jechał przez Ałma-Atę do Krasnowodzka (obecnie Turkmenbaszy) nad Morzem Kaspijskim. W trak­cie podróży pani Janina zachoro­wała na malarię. W porcie rodzina Łuniewów została załadowana na statek towarowy. „Statek był prze­znaczony do przewozu towarów, był brudny, a uchodźcy ściśnięci na pokładzie jak śledzie. Wycieńcze­ni i wygłodniali Polacy chorowali, spali na pokładzie, bo było bardzo gorąco. Zastanawiali się, co dalej z nimi będzie”.

Po dwóch dniach żeglugi przy­bili do portu irańskiego w Pahlevi (obecnie Bandar-e Anzali) w po­łudniowo-zachodniej części wy­brzeża Morza Kaspijskiego, gdzie zostali rozładowani na plaży. „Pa­miętam, że w Pahlevi, wynędzniali i wygłodniali uciekinierzy z ZSRR, jak dorwali się do jedzenia, to nieje­den przypłacił to życiem lub cięż­ką chorobą. Biegunka i czerwonka stały się tak powszechne, że ludzie przed ubikacją ścielili sobie koce, aby po wyjściu z toalety stanąć od nowa w kolejce”.

Ciężarówki z polskimi uchodź­cami przetransportowano do obo­zu nr 1 w Teheranie. „Obozów było kilka, np. sierociniec był ozna­czony numerem 5, a obóz wojsko­wy numerem 4. Sam ośrodek był bardzo duży i mieścił się na przed­mieściach Teheranu”. Matka z cór­kami przebywała w nim 7 miesięcy, aż do jesieni 1943 r. „Pamiętam, jak 4 lipca siedziałam w kinie z ko­leżankami i oglądałyśmy wspólnie Kopciuszka. W pewnej chwili po­deszła do nas drużynowa i oznaj­miła, że stała się wielka tragedia — Naczelny Wódz gen. Włady­sław Sikorski zginął w katastrofie nad Gibraltarem. Polacy w obozie strasznie się podłamali, zastana­wiali się, co teraz z nimi będzie. Domysłów było wiele, głośno nikt tego nie rozpowiadał, ale najczę­ściej mówiono o Rosjanach i An­glikach. Pamiętam, jaka to wcze­śniej była wielka uroczystość, gdy generał przyjechał do naszego obozu na wizytację. Nie widziałam go, a jedynie jego córkę”.

Radością dla polskich dzieci przebywających w teherańskim obozie była możliwość chodzenia do polskiej szkoły oraz zapisania się do harcerstwa. W szkole zor­ganizowanej dzięki dużemu wkła­dowi finansowemu Ambasady RP w Londynie dzieci w małych gru­pach uczyły się w języku polskim czytać, pisać i liczyć. Nauka pro­wadzona była zazwyczaj na świe­żym powietrzu, a notatki w zeszy­tach były robione „na kolanie”. Szczególną satysfakcję dawała im możliwość skupiania się w organi­zacjach młodzieżowych. „W dru­żynie harcerskiej zdobywałyśmy stopnie — mam nawet w swojej książeczce podpis drużynowej Wójcik. Uczyłyśmy się pierwszej pomocy, wierszy i piosenek patrio­tycznych, pomagałyśmy w obozie przy podstawowych pracach orga­nizacyjnych”.

W Iranie zupełnie przypadkiem matka pani Janiny dowiedziała się, że jej syn Mikołaj żyje i szuka ze swoją rodziną kontaktu. „To był przypadek. W obozie teherańskim spotkałam pięciu mężczyzn z na­szego kołchozu w Kazachstanie, którzy poszli z armią Andersa. Opowiadali, że spotkali się z bra­tem, który wspominał o ludziach z kołchozu. Potem nawiązaliśmy kontakt listowny dzięki pomocy Czerwonego Krzyża”.

Z Teheranu rodzina Łuniewów została przetransportowana po­ciągiem do miejscowości Khor- ramshahr nad Zatoką Perską. Po­dróżowali przez Arak, Andimeshk i Ahwaz (część uchodźców pol­skich przewożono również przez Isfahan). Stamtąd statkiem płynęli przez Morze Arabskie do Karaczi w Indiach (po odłączeniu się od brytyjskich Indii w 1947 r. miej­scowość znajduje się granicach Pakistanu). W latach 1942-1945 w Karaczi zostały zorganizowane dwa obozy dla polskich uchodź­ców, które powstały dzięki delega­towi Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej Rządu Emigracyjnego RP w Londynie oraz władz bry­tyjskich. Jednym z nich był obóz tranzytowy Country Club. Składał się on z szeregu namiotów typu angielskiego z podwójnymi dacha­mi przystosowanymi do klimatu Karaczi. Kilka połączonych na­miotów mieściło około 50 osób. W obozie były szkoły, świetlice, szpital, kościół, poczta, teatr, bo­iska sportowe i różnego rodzaju warsztaty.

W marcu 1943 r. kilka tysięcy osób wraz z dziećmi z sierocińca zostało przewiezionych z obozu Country Club do obozu Malir, odle­głego o zaledwie 7 km od Karaczi. Urządzono w nim pomieszczenia mieszkalne, punkty żywieniowe, opieki lekarskiej, szkoły, ośrodek kulturalno-oświatowy i rekreacyj­ny. Na terenie obozu były również warsztaty szewskie, stolarskie oraz inne, które zajmowały się konser­wacją odzieży i sprzętu.

Do szkoły dzieci polskie były dowożone autobusem. Podobnie jak w Teheranie pani Janina działała w drużynie harcerskiej zdobywając kolejne stopnie i proporce. Orga­nizowane były ogniska, na których recytowano wiersze i śpiewano piosenki. Dużą popularnością cieszyły się zabawy w podchody. „Najbardziej bałam się wycho­dzić z dziewczynami w wysokie trawy. Nigdy nie było wiadomo, co się tam na nas czai”. Na zaję­cia szkolne dzieci polskie chodziły do południa, natomiast podczas największych upałów „chodziły­śmy do baraku z betonową pod­łogą. Tam w czterech rogach stały wentylatory, a obok nich beczki z lodem. Brałyśmy z dziewczynami poduszki i kładłyśmy się w naszej lodówce, by odpocząć i schować się przed palącym słońcem”.

Rodzina państwa Łuniewów przebywała w Karaczi kilka mie­sięcy. Następnie statkiem przez Ocean Indyjski zostali przetrans­portowani do Afryki Wschodniej, do portu w Mombasie w Kenii. Kolejnymi przystankiem były Me- kindu i Nairobi, gdzie przebywali około 3 miesięcy. „Warunki były bardzo prymitywne. Skwar lał się z nieba, a my chowaliśmy się pod każdym drzewem. W obozie funk­cjonowała kuchnia polska. Kiedyś przetrzymywali tu jeńców wojen­nych, a potem Polacy zaadaptowali go na własne potrzeby”.

Z Kenii pociągiem matka z córkami pojechały do Kampali w Ugandzie, a następnie do obo­zu w Koji nad Jeziorem Wikto­rii, gdzie przebywały przez 5 lat. „W obozie w Koji panowały inne warunki niż w poprzednich ośrod­kach. Ośrodek wyglądał jak kopuł- ka, na której były domy, a za nią Jezioro Wiktorii. Na środku znaj­dował się kościół, świetlica, sklep i szkoła podstawowa, do której chodziłam. Obóz podzielony był na 4-5 wsi. Każda wioska miała swoje magazyny zaopatrzeniowe. Były w nich warzywa, ryby, ryż, kasza, jaja i inne produkty. Mama zatrudniona była w pracowni kra­wieckiej, podobnie jak siostra. Z tubylcami nie utrzymywaliśmy zasadniczo kontaktów chyba że podczas uroczystości, świąt i in­nych okazji, na które przybywały ich delegacje. Murzyni przychodzili do nas tylko po to, aby skosić trawę. Obóz był bezpieczny i nikt go od zewnątrz nie pilnował. Jedy­nym strzeżonym miejscem, o ile sobie przypominam, było Masindi, gdzie pilnowali nas wojskowi. Tam też dojeżdżałam do gimnazjum”.

W Masindi pani Janina dru­gi raz zachorowała na malarię. „Było to przed samym egzaminem w gimnazjum kupieckim. Wspól – nie z dziećmi z internatu poszły­śmy do czwartego obozu na mszę, bo była tam kapliczka. Gdy stałam zrobiło mi się słabo, było mi nie­dobrze i kręciło mnie w brzuchu. Higienistka to zauważyła i zabrała natychmiast do szpitala. Lekarz od razu stwierdził malarię i kazał le­żeć 2-3 tygodnie w łóżku. Po kil­ku dniach dostałam przepustkę, ale tylko na czas egzaminu. Potem musiałam wrócić do szpitala”.

W Koji siostra pani Janiny, Ma – ria poznała swojego przyszłego męża, którego przywieźli z armii gen. Andersa. Zatrudniony był w warsztacie jako ślusarz. „Dzięki znajomościom można było wiele rzeczy naprawić m.in. buty. Był bardzo zdolny. W obozowym ko­ściele zrobił ołtarz, przed którym brał ślub z moją siostrą”.

Z Ugandy trójka kobiet oraz mąż Marii wyjechali dopiero w 1948 r. Zastanawiali się, gdzie jechać: na zachód czy wracać do Polski. „Roznoszono pogłoski, że komuniści nadal wywożą na Sybe­rię, więc postanowiłyśmy pojechać na zachód, tak jak to zrobiła więk­szość żołnierzy Armii gen. Włady­sława Andersa. Poza tym, kobiety szukały swoich mężów, braci i in­nych członków rodziny”.

Płynęli statkiem z Afryki Wschodniej przez Morze Arabskie, Zatokę Adeńską, Morze Czerwo­ne, Kanał Sueski, Morze Śród­ziemne do Genui we Włoszech. „Pamiętam, że na statku brytyjska obsługa była bardzo zła. Gonili naszych z pokładu bardzo wcze­śnie rano, gdy jeszcze spali. Ludzie zmęczeni i wynędzniali ciągłą tu­łaczką nie mieli już sił. Zupełnie inaczej zachowywała się obsługa amerykańska. Nawet z koczujący­mi na pokładzie ludźmi wspólnie żartowali”.

Dzięki systematycznej kore­spondencji z bratem umówili się, gdzie i kiedy się spotkają. „Do­kumenty na podróż statkiem były przygotowane od dłuższego cza­su, więc można było zaplanować wspólne spotkanie rodzinne po wielu latach spędzonych w Afry­ce. Mikołaj we Włoszech poznał dziewczynę, jedynaczkę, z którą się ożenił, a po wojnie osiadł na sta­łe pod Ankoną w Montemarciano nad Adriatykiem”.

Spotkanie na przystani było bardzo wzruszające. Ponieważ uchodźców przewożono dalej ko­leją na zachód, rodzina nie mia­ła zbyt wiele czasu na wspólną rozmowę. „Brat zdecydował, że przez parę godzin wspólnie będzie z nami podróżować. Mogliśmy so – bie dłużej porozmawiać. Baliśmy się tylko radzieckich szpiegów, któ­rych w pociągu z uchodźcami było sporo. Sprawdzali, jakie są nastroje wśród powracających Polaków, jak duża grupa postanowiła wrócić do Polski i co mówi się na zacho­dzie o ZSRR”. W pociągu zapadła również wspólna decyzja o tym, że rodzina nie wraca do Polski. „Brat mówił, że gdyby chodziło o Brześć należący do Polski, to zaraz by wracał. Natomiast w sytuacji, kiedy kraj okupują komuniści, zostanie z żoną we Włoszech”.

Z Genui pociągiem podróżujący dotarli do Marsylii we Francji. Tam miał czekać na nich delegat, który „sortował” uchodźców polskich do pracy. Ponieważ nikogo nie było, kobiety przypadkiem trafiły na bardzo bogatego plantatora wi­norośli o nazwisku Consylio, który szukał ludzi do pracy. Zawiózł je do miejscowości Lavilledieu koło Montauban w południowo-za­chodniej części Francji. Tam Maria pracowała przy zbiorze i uprawie winogron, a matka pilnowała go­spodarstwa domowego. Poznały też Polaka (pani Janina zapamiętała tylko jego imię — Józef) mieszkają­cego obok ich domu, który 18 lat wcześniej emigrował z Polski do Francji. Żył wspólnie z żoną i cór­ką. Dzięki jego pomocy zatrudnie­nie na budowie dostał mąż Marii. Pani Janina otrzymała od niego również propozycję kontynuowa­nia nauki w Paryżu. Jednak rodzina nie chciała uzależniać się finan­sowo od sąsiada ani zostawać na dłużej w Lavilledieu. Postanowili więc pojechać kilka kilometrów dalej, do innego plantatora miesz­kającego pod Montauban. Długo tam jednak nie pozostali z powodu nakazu władz francuskich, które nakładały obowiązek, aby w pierw­szej kolejności zatrudniać swoich obywateli, natomiast obcokrajow­ców należało zachęcać do powrotu do własnego kraju.

Ciągła tułaczka po świecie ro­dziny Łuniewów doprowadziła ich do podjęcia decyzji o powrocie do kraju. W kwietniu 1949 r. z por­tu nad Zatoką Biskajską płynęli do Gdyni statkiem MS „Batory”. „Gdy przybijaliśmy do nadbrzeża, słychać było bębny i tuby. Ludzie płakali i dziękowali Bogu za oca­lenie i szczęśliwy powrót do oj­czyzny. Nas natomiast przeraziło to, że podróżnych wracających do kraju po wielu latach nieobecności witano międzynarodówką, a nie pol­skim hymnem”.

Mając odpowiednie dokumen­ty rodzina Łuniewów udała się z Gdyni do Świebodzic na Dol­nym Śląsku, gdzie zamieszkali przy ul. Stalina 24. Początkowo pani Janina zatrudniła się w domu to­warowym w centrum miasta, pra­cowała w dziale monopolowym do grudnia 1949 r. Następnie podję­ła pracę jako księgowa w fabryce mebli należącej do Dolnośląskich Zakładów Przemysłu Drzewne­go i pracowała tam do dnia ślubu. Swojego męża Józefa Papierskiego poznała w Dzierżysławiu, w pow. głubczyckim dzięki wspólnym znajomym. Uroczysty ślub brali w lipcu 1951 r. w Świebodzicach, w kościele na rynku. Dwa dni po weselu mąż pani Janiny sprowa­dził ją do Dzierżysławia w powie­cie głubczyckim. „Chciałam bar­dzo pracować, nie mogłam bez pracy żyć. Pracowałam kolejno w Nowej Cerekwi, w księgowości w kamieniołomach, dokąd do­jeżdżałam codziennie rowerem, w księgowości na punkcie bura­czanym w Ludmierzycach, w skle­pie w Dzierżysławiu (przez 13 lat) oraz w Spółdzielni Kółek Rolni­czych w Kietrzu, w sumie aż do połowy lat dziewięćdziesiątych”.

Janina Papierska. Dzierżysław. 2013 r.

Janina Papierska często wspomi­na lata tułaczki i powrót do Polski. Na pytanie, jak patrzy z perspek­tywy czasu na te 8 lat spędzonych w tak niezwykle trudnych warun­kach odpowiada: „To jest nie do opisania. Wielu Polaków nie wy­trzymało trudów długiej wędrów­ki. Zostali na Syberii, w Teheranie, Indiach, Afryce. Co krok to polska mogiła. Po tylu latach mam ciągły niesmak i wiem, do czego zdolni są Rosjanie będący u władzy. Wiem, że są fałszywi, dwulicowi i zakła­mani. Co innego zwykli ludzie. Oni musieli klepać taką samą biedę jak i my”.

Obecnie pani Janina mieszka w Dzierżysławiu. Jest niezwykle uprzejmą i pogodną kobietą. Cie­szy się dobrym zdrowiem i chętnie opowiada młodszym o prawdziwej historii polskiego tułacza przywo­łując słowa swojej matki: „Kochaj Boga, ludzi siłą, kochaj naród cały. I tę ziemię ojców miłą, której her­bem orzeł biały”