Zamek w Mirze

Onegdaj wybrałem się po raz pierwszy na ekskursję do ziemi białoruskiej. Przed wyjazdem znajomi namawiali mnie, abym koniecznie odwiedził miasteczka Mir i Nieśwież, będące dawniej własnością potężnego i wpływowego rodu Radziwiłłów.

Do Wołkowyska dojechałem z grupą Stowarzyszenia Rodzin Wołkowyskich w Gdańsku. Tam wynająłem samochód osobowy z kierowcą o imieniu Witalij. Był to sympatyczny Białorusin ożeniony z Polką. Rozumiał z grubsza, co mówię po polsku, ja usiłowałem mówić po rosyjsku i w efekcie porozumiewaliśmy się bez większych problemów. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do celu podróży i tuż przy wjeździe do miasteczka ujrzałem po prawej stronie drogi zamek. Czerwień gotyckich murów doskonale kontrastowała z bielą jego renesansowej części. Podjechaliśmy pod wieżę bramną, zaparkowaliśmy auto i obeszliśmy mury zamkowe. Pogoda sprzyjała robieniu fotografii. Świeciło słoneczko, zaś po błękicie nieba płynęły majestatycznie białe kłębiaste chmury. Błękit nieba, czerwień i biel zamku oraz srebrzysta zieleń wody u jego stóp tworzyły urokliwy pejzaż.

Już na pierwszy rzut oka było widać, iż zamek zbudowano na suchej kępie pośród mokradeł, zaś jego mury otoczono mokrą fosą. Z prawej strony zamku pozostał zbiornik wodny w postaci rozległego stawu. Gdy nie ma wiatru zamek przegląda się w gładkim jeziorze – niczym w lustrze i wówczas wydaje się, że zamek i jego odbicie tworzą całość. Byłem w Mirze cztery razy i za każdym razem stawałem po drugiej stronie stawu, aby nasycić wzrok pięknem tego miejsca.

Kaplica rodowa Światopełk-Mirskich w Mirze. Fot. Maurycy Frąckowiak

Zamek ma długą i dramatyczną historię. Zbudował go książę Jurij Ilinicz w latach 1506-1510 na miejscu wcześniejszego grodziska. Wzniesiono wówczas mury i baszty oraz niewielki budynek. Zamek zbudowano na planie kwadratu o bokach ok. 75 m. Jego mury miały grubość 3 m i wysokość 13 m. Cegły do budowy zamku pochodziły ze zbudowanej na miejscu cegielni i miejscowej gliny. Jego 4 wieże narożne mają 4 kondygnacje (wysokość ok. 25 m), a piąta wieża bramna ma ich 5.

Wewnątrz zamku znajduje się wielka sala uroczysta, zwana ongiś portretową. Tu bowiem znajdowała się słynna kolekcja 165 portretów znamienitych przedstawicieli rodu Radziwiłłów, pędzla wybitnych malarzy europejskich.

Wnuk Jurija Ilinicza zmarł bezpotomnie w 1569 roku, lecz wcześniej przekazał zamek Mikołajowi Krzysztofowi Radziwiłłowi „Sierotce”.

W połowie XVI w. w południowo-wschodniej części zamku wzniesiono podpiwniczony dom mieszkalny. Na przełomie XVI i XVII wieków dom przebudowano, dodając piętra i wystrój pałacowy. Z tego okresu pochodzi obecny gotycko-renesansowy wygląd zamku. Baszty są w dolnej części kwadratowe, w górnej ośmioboczne. W XVII w. wokół zamku zbudowano ziemne fortyfikacje bastionowe. Widoczny jest zarys jednego z bastionów. W 1655 r. za namową Bogusława Radziwiłła – skłóconego z krewnym Michałem Kazimierzem – zamek zdobyli i splądrowali Szwedzi.

W czasie wojen północnych w roku 1706 zamek został ponownie obrabowany i spalony przez Szwedów Karola XII. Od 1753 r. właścicielem zamku był książę Karol Radziwiłł „Panie Kochanku”, który urządzał tu sławne hulanki. W 1785 r. to on podejmował hucznie na zamku króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. W roku 1794 w czasie powstania kościuszkowskiego zamek zdobyły szturmem wojska carskie. W 1812 r. cofający się Rosjanie wysadzili prochownię uszkadzając mury. W 1895 r. zamek kupili Światopełk-Mirscy i trwali tutaj aż do 1939 roku.

Po wojnie opuszczony popadał w ruinę. W 1969 r. wykonano prace zabezpieczające. W roku 1991 rozpoczęto rewitalizację zamku. W 2000 r. zamek wpisano na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO.

W parku położonego z tyłu zamku znajduje się okazała kaplica, będąca grobowcem rodu Światopełk-Mirskich. Została zbudowana w 1904 r. W czasach sowieckich w kaplicy mieścił się magazyn zboża. W latach 2004-2008 zrewitalizowano ją i udostępniono turystom. Kaplicę wyróżnia znajdująca się nad wejściem mozaika z wizerunkiem Chrystusa Pantokratora (w ikonografii przedstawienie Jezusa Chrystusa jako Władcy i Sędziego Wszechświata).

Po zwiedzeniu podwórca zamkowego i arsenału udaliśmy się w obchód pomieszczeń zamkowych. Nie wszystkie były udostępnione, gdyż część pomieszczeń pozostaje ponoć w dyspozycji najwyższych władz. Zeszliśmy do lochów, zwiedziliśmy zbrojownię i kilkanaście innych pomieszczeń udostępnionych zwiedzającym. Efektownie wyglądają zacne bruki dziedzińca rozgrzane promieniami słońca oraz studnia zamkowa, ozdobiona metalowymi sterczynami.

Opuszczaliśmy zamek ze sporym bagażem wrażeń i podreptaliśmy do miasteczka, leżącego u jego podnóża. Jego dzieje są równie ciekawe i bogate jak dzieje zamku.

Maurycy Frąckowiak

Bereśnie i ich dawni właściciele

Czasami stare rzeczy kryją w sobie wiele tajemnic. Tak się stało w przypadku szafy, którą mój kolega wypatrzył w pewnym domu w Bereśniach koło Baranowicz.

To była stara szafa, a na niej tajemnicze inicjały H.B. oraz napisane po polsku nazwisko Boberowa. To stało się początkiem historii o ludziach, którzy mieszkali tu dawnej. Dzięki zbiegowi pewnych okoliczności poznałem w sieciach społecznościowych osobę spokrewnioną z byłymi właścicielami owej szafy. Pani Elżbieta Jalowska ma kresowe korzenie, mieszka w Sopocie. Interesuje się genealogią swojej rodziny, zbiera dane o przodkach mieszkających w okolicach Baranowicz. Podczas pracy nad artykułem korzystałem ze wspomnień, które uprzejmie mi udostępniła oraz zdjęć opowiadających o życiu przed wybuchem II wojny światowej kilku szlacheckich rodzin z tych terenów. O wspomnianej wyżej szafie też będzie mowa.

Jak się okazało, majątek Bereśnie położony w powiecie baranowickim należał do rodziny Bereśniewiczów. Przed wojną jego właścicielami byli Fabian Otto Bereśniewicz oraz jego żona Anna z Jurewiczów. Anna Bereśniewiczowa była kobietą pełną życia, z poczuciem humoru, zawsze uśmiechnięta i wesoła. Właściciele majątku mieli syna Karola, który poślubił kuzynkę Halinę, córkę brata swojej matki Józefa Jurewicza (to właśnie jej inicjały są wypisane na szafie).

Do dworu w Bereśniach wjeżdżało się 300-metrową aleją wysadzaną brzozami, olchami i lipami. Dwór był stary, ponaddwustuletni, drewniany.

Majątek w Wyżpolu. Fot. ze zbiorów Elżbiety Jalowskiej

Rodzina Bereśniewiczów była spokrewniona z rodziną Adamowiczów, którzy bywali w majątku w Bereśniach. Podczas wakacji przyjeżdżał do dworu krewnych młody Stanisław Adamowicz, pomagał synowi właścicieli Karolowi przy gospodarstwie, także chadzał na spacery do pobliskiego lasu, jeździł z babką bryczką do Stołowicz po zakupy, a w niedzielę do kościoła, gdzie co tydzień spotykało się całe towarzystwo z okolicy. Kiedy Stanisław miał już dosyć życia w Bereśniach, brał rower i przepadał na kilka tygodni w sąsiednim Wyżpolu, należącym do Józefa Jurewicza i jego żony Marii z Kalinowskich.

Majątek Wyżpol został wyłoniony z dużej niegdyś majętności Drohobyl. Do Wyżpola jechało się polnym traktem przez wieś Ciukantowicze, a następnie polaną porosłą gęstym poszyciem powstałym po wyciętym lesie. Wieś Ciukantowicze należała kiedyś do Bereśni, zamieszkiwali ją nie chłopi, lecz szlachta zaściankowa. Ciągnąca się przez trzy kilometry poręba była własnością Radziwiłłów z Nieświeża. Z poręby wyjeżdżało się na otwartą przestrzeń pól uprawnych, które ciągnęły się aż do horyzontu. W lewo polna droga prowadziła do widocznych w dali zabudowań wsi i byłego majątku Drohobyl, który odziedziczyła po ojcu Maria Józefa z Jurewiczów Jacewiczowa. Wraz z mężem Bonifacym Jacewiczem mieszkała w zwykłej chłopskiej chacie. Bonifacy swych gości gonił do roboty podczas sianokosów: do suszenia, zbierania, zwożenia i układania siana w stodole oraz innych tego typu prac. Nie było łatwo, ale młodzi chętnie zabierali się do pomocy, nie zważając np. na upały.

Karol Bereśniewicz z żoną Haliną. Fot. ze zbiorów Elżbiety Jalowskiej

Jeszcze dalej, z prawej strony od traktu, znajdowały się sad i zabudowania dworu Wyżpol. Dojazd prowadził wzdłuż sadu na przeciągu 100 m. Aleją ze szpaleru młodych lip wjeżdżało się na olbrzymi majdan, skręcało się w prawo na podjazd obok klombu przez duży podcień dworu. Wokół domu mieszkalnego, wzdłuż alei i majdanu znajdował się sad, w którym stały ule, za sadem zaś rozpoczynał się las liściasty.

W Bereśniach mieszkali też inni Bereśniewiczowie – rodzeństwo Fabiana Bereśniewicza: jego niezamężna siostra, Stefania Bereśniewiczówna oraz brat Kazimierz z żoną Heleną i córką Ewą. Podczas którychś przedwojennych wakacji odbył się ślub Ewusi z Kazimierzem Boberem, porucznikiem żandarmerii wojskowej w Baranowiczach. Podobnie Ewa była kolejną właścicielką znalezionej szafy, gdyż na niej prócz wyżej wspomnianych inicjałów widniało jej nazwisko.

Według rodzinnych wspomnień, wesele Ewy i Kazimierza było huczne i wystawne, z udziałem wojskowej orkiestry dętej. Mąż Ewy porzucił jednak służbę wojskową i zajął się pszczelarstwem. Stopniowo doszedł do 200 uli, został cenionym fachowcem w wojewódzkim kółku pszczelarskim. Jego ule stały w ogrodzie przylegającym do dziedzińca i z drugiej strony do alei wjazdowej do dworu. Kazimierz Bober, pracując przy pszczołach, nigdy nie zakładał specjalnego ubrania i nie zabezpieczał się specjalnie. Owady potrafiły go rozpoznać i nigdy się nie zdarzyło, aby go użądliły. Panna Stefania również miała kilka uli, lecz doglądała je w sposób dość nieudolny.

Ewa Boberowa – córka Kazimierza i Heleny Bereśniewiczów. Fot. ze zbiorów Elżbiety Jalowskiej

Niestety dwory w Bereśniach i Wyżpolu nie przetrwały wydarzeń wojennych, spotkał je podobny los jak większość dworów na terenie obecnej Białorusi. Nie pozostało również śladu po budynkach gospodarczych. Starsze pokolenie Bereśniewiczów po wojnie przeniosło się do Polski. Zamieszkali oni w Mikoszewie niedaleko Gdańska. Ewa Bober wyjechała do Polski dopiero w latach 50., mieszkała w Sopocie.

W Bereśniach jedyną pozostałością po dawnych czasach jest aleja niegdyś prowadząca do dworu. Młode kiedyś lipy są obecnie już sędziwe i potężne. Nic już tu nie przypomina o dawnym życiu. No chyba pszczoły… Po dawnym właścicielu Kazimierzu Boberze pozostała pasieka. Po wojnie, w 1945 roku, założono tam państwową hodowlę pszczół. Ale to już inna historia…

Ilustracja na górze artykułu: dwór w Bereśniach. Fot. ze zbiorów Elżbiety Jalowskiej

Grzegorz Pawłowski

Katedra w Pińsku

To najcenniejszy zabytek dzisiejszego Pińska. Katedra wraz z klasztorem franciszkanów usytuowane są pomiędzy bulwarem nadrzecznym Piny a ulicą Lenina (dawniej Kościuszki). Od ulicy Lenina wiedzie brama wejściowa na teren zespołu. Przed nim znajduje się wolnostojąca wysoka dzwonnica.

Dzisiejsza katedra została posadowiona na miejscu drewnianej świątyni i klasztoru, lokowanych w tym miejscu przez księcia Zygmunta Kiejstuta w 1396 r. W 1510 r., za panowania Zygmunta Starego, na miejscu drewnianej zbudowano świątynię murowaną. Pińsk ma bardzo burzliwą historię, która sprawiła, iż świątynia była wielokrotnie niszczona i odbudowywana. Kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny został odbudowany w obecnym kształcie w pierwszej ćwierci XVIII wieku. Bogato zdobiona fasada pochodzi z 1766 roku. Dzwonnicę stojącą przed kościołem zbudowano w 1817 r. Najstarszym elementem wyposażenia katedry są bodaj leciwe organy. Powstały w 1498 roku. Ich twórcą był Grodzicki. Gdy w 1935 r. kościół został wyznaczony na katedrę, organy nie nadawały się do użytku. Naprawę zlecono Wacławowi Biernackiemu, właścicielowi fabryki organów w Wilnie. Prace remontowe trwały długo i dopiero w roku 1937 instrument był sprawny. Warto dodać, że w wyremontowanych organach pozostawiono ponad 60 proc. sprawnych, oryginalnych piszczałek. Organy posiadają tradycyjną polską gwiazdę z dzwonkami. Wolą Opatrzności przetrwały one wojnę i czasy komunizmu.

Wnętrza barokowej katedry są bogato ozdobione. Fot. Maurycy Frąckowiak

Katedra jest budowlą trójnawową z półkolistym prezbiterium. Boczne nawy są wąskie i niższe od nawy głównej. Wewnątrz znajduje się siedem złoconych ołtarzy oraz ambona i organy. We wnęce, wykutej w ścianie frontowej, od wnętrza kościoła, widnieje odsłonięta częściowo trumna zmarłego w 1932 r. biskupa Zygmunta Łozińskiego, kandydata na ołtarze. Ukryto ją tam i zamurowano w 1939 roku, chroniąc zwłoki przez spodziewaną profanacją ze strony wojsk sowieckich.

To nie jedyna znacząca postać kościelnego hierarchy obecna w murach świątyni. W podziemiach katedry spoczywają bowiem doczesne szczątki kardynała Kazimierza Świątka. To iście heroiczna postać. Urodził się w 1914 r. w patriotycznej rodzinie polskiej. Ojciec Kazimierza walczył i zginął w obronie Wilna przed bolszewikami. Kazimierz w wieku trzech lat został wraz z rodziną zesłany na Syberię. Po powrocie do Polski w 1922 r. zamieszkał w Baranowiczach i tam ukończył gimnazjum. W roku 1932 wstąpił do seminarium duchownego w Pińsku. W 1939 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Po wybuchu II wojny światowej brał udział w działalności konspiracyjnej. 21 kwietnia 1941 r. został aresztowany przez NKWD i uwięziony w Brześciu nad Bugiem, skazany na karę śmierci, której wykonanie uniemożliwiło wkroczenie wojsk niemieckich w 1941 roku.

Kardynał Kazimierz Świątek. 2009 r.

W dniu 17 grudnia 1944 r. ponownie aresztowany i więziony w Mińsku. 21 lipca 1945 r. skazany na 10 lat łagrów o zaostrzonym reżimie oraz 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. Na Syberii pracował przy wyrębie tajgi. 3 grudnia 1947 r. został zesłany do GUŁAG-u w okolicach Workuty. 16 lipca 1954 r. został zwolniony, w ramach zwolnień więźniów politycznych z łagrów, na mocy decyzji Chruszczowa.

Był doktorem filozofii, arcybiskupem, metropolitą mińsko-mohylewskim w latach 1991–2006, Administratorem Apostolskim diecezji pińskiej w ll. 1991–2011, kardynałem prezbiterem od roku 1994, przewodniczącym Konferencji Episkopatu Białorusi w latach 1999–2006, od 2006 r. arcybiskupem seniorem archidiecezji mińsko-mohylewskiej.

Krypta katedry pińskiej, gdzie jest pochowany kard. Kazimierz Świątek. Fot. Maurycy Frąckowiak


Był człowiekiem przez wiele lat prześladowanym przez reżim komunistyczny, ale nigdy nie utracił pogody ducha. Ceniony przez papieża Jana Pawła II, który w roku 1994 mianował go kardynałem, zaś Macierz uhonorowała go Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Zmarł w Pińsku 21 lipca 2011 roku. Jestem wdzięczny losowi za to, iż dane mi było modlić się u grobu tego wielkiego Człowieka.

Maurycy Frąckowiak

Poczobut nadal uwięziony

Więzień polityczny Andrzej Poczobut, dziennikarz i działacz Związku Polaków na Białorusi, nadal przebywa w więzieniu śledczym na Wołodarce w Mińsku. Działania śledcze wobec niego przedłużono o kolejne dwa miesiące.

Ponad rok temu, 25 marca, czterej działacze ZPB zostali aresztowani i wobec nich została wszczęta sprawa karna za „celowe działania, mające na celu podżeganie do wrogości na tle rasowym, narodowościowym, religijnym lub innym społecznym”. Prokuratura Generalna RB, która prowadzi śledztwo, interpretowała działania liderów ZPB jako „rehabilitację nazizmu”, za co grozi kara pozbawienia wolności od 5 do 12 lat. Maria Tiszkowska i Irena Biernacka 25 maja ub.r. zostały uwolnione, ale pod warunkiem opuszczenia Białorusi. 25 marca br. zakład śledczy w Żodzinie opuściła prezes ZPB Andżelika Borys, która przebywa obecnie w miejscu zamieszkania w Grodnie. Jednak działaczki ZPB nie zostały oczyszczone z zarzutów i śledztwo wobec nich w sprawie karnej nie zostało umorzone.

Na łamach naszego pisma informowaliśmy o tym, w jak ciężkich warunkach przebywali nasi liderzy, szczególnie w więzieniu w Żodzinie. Obecnie w RB za więźniów politycznych zostało uznano ponad 1200 osób.

System penitencjarny na Białorusi wobec więźniów politycznych jest bezwzględny, nastawiony na to, żeby poniżać, pozbawiać więźniów godności i utrudniać im życie. Te działania są różne: to przepełnione cele, brak dostępu do pomocy medycznej, okropne warunki sanitarne, częste kontrole w celach, niedostarczenie listów i in. Jak podała na FB Oksana Poczobut, żona Andrzeja, listy syna Jarosława nie są dostarczane do Andrzeja. Także jego listów nie otrzymał syn. Wróciły z dopiskiem „nie przeszło cenzury”. Przyczyną na pewno jest język polski, w którym są pisane listy. Andrzej Poczobut wywalczył pozwolenie na korespondencję w języku polskim, jest to przecież zgodne z prawem białoruskim. Jednak widocznie teraz władze więzienne pozbawiają go tego prawa. Warto przypomnieć o ważności pisania listów do uwięzionych, ponieważ to urasta do wydarzenia dnia w ich życiu odosobnionym. Dla nich ważne także, że o nich pamiętają na wolności, czekają na ich powrót.

Przypominamy adres, pod który można pisać listy do Andrzeja Poczobuta lub wysyłać telegramy. Jest jeszcze taka opcja na Białorusi, co prawda nie na każdej poczcie, ale jest. Listy lepiej wysyłać jako priorytetowe, wtedy jest większa szansa, że więźniom zostaną one dostarczone, jak również telegramy, ponieważ ich odbiór musi pokwitować adresat. Adres do korespondencji:

Почобут Андрей Станиславович
СИЗО №1
ул. Володарского 2
220030 Минск

Eliza Andruszkiewicz

O Holszanach

Tuż pod samą granicą litewską, po drodze z Iwia do Krewa – gdzie zawarto unię otwierającą drogę do stworzenia Rzeczpospolitej Obojga Narodów – znajdują się Holszany. Miejsce zamieszkane przez niespełna 1000 osób odegrało ważną rolę nie tylko w historii Polski, ale i całej Europy Środkowo-Wschodniej.

Jest w „Matce Królów”  Kraszewskiego taka intryga, którą można streścić następująco: oto po śmierci trzeciej żony,  z różnych względów wykpiwanej Elżbiety Granowskiej, Władysław Jagiełło, wciąż nieposiadający męskiego potomka mogącego zapewnić sukcesję, postanawia ożenić się po raz czwarty. Widząc to, stryjeczny brat króla i wielki książę litewski w jednej osobie, czyli doskonale znany choćby z „Krzyżaków” Witold postanawia podsunąć mu młodą, a w domyśle: niedoświadczoną dziewczynę, którą zamierza wykorzystać do pokierowania Jagiełłą i znowuż w domyśle: do zapewnienia sobie kontroli nad całością olbrzymiego, polsko-litewskiego państwa. Wybór pada na Zofię (Sońkę) Holszańską. I ona, rodzicielka Władysława III – późniejszego Warneńczyka – oraz Kazimierza IV zostaje ową tytułową matką królów. (We współczesnej Polsce żartobliwie i bez żadnej złośliwości mówiono tak o śp. Jadwidze Kaczyńskiej, matce prezydenta i premiera). I szybko „wybija się na niepodległość” wobec protektora.

Nie wiadomo, czy Sońka Holszańska, córka księcia Andrzeja, przyszła na świat w Holszanach, a to dlatego, że ojciec mógł w tamtym czasie przebywać gdzie indziej. Tak czy owak, miejscowość pozostała własnością rodziny do lat 20. XVI wieku, kiedy przeszła w ręce Sapiehów. I to właśnie jeden z nich, mniej więcej sto lat później, zbudował zamek, którego ruiny podziwiamy dzisiaj. Budowla znajduje się złym stanie, ale nie na tyle, by nie dało się rozpoznać jej zarysu. Zamek jest dla kultury polskiej ciekawy również o tyle, iż może być rozpatrywany jako kandydat na pierwowzór zamku Horeszków w „Panu Tadeuszu”. Mir, inny konkurent do tego zaszczytnego tytułu, nie pasuje z tego względu, że na początku XIX w. nie znajdował się w takiej ruinie, jak budowla w poemacie. Trudno też powiedzieć, że był to wówczas zamek gotycki. Jeśli już – to eklektyczny. Holszany zbudowano w stylu renesansowym, to prawda, ale ruiny zamków niezależnie od epoki wydają się pochodzić ze Średniowiecza – epoki tradycyjnie kojarzonej z tego typu budownictwem.

Dominik Szczęsny-Kostanecki

Z wizytą w Witebsku

Położony nad Dźwiną Witebsk był miastem wojewódzkim I Rzeczpospolitej – ważnym ośrodkiem życia publicznego na dalekich kresach państwa polsko-litewskiego. Do czasu… Co ciekawe, rozwoju miasta nie zahamowała bynajmniej rosyjska niewola. Przeciwnie: rozbiory sprawiły, że Witebsk podniósł się z upadku.

A było tak… Pod koniec XVI w., z inicjatywy Zygmunta III i przy poparciu papieża doszło do zawarcia tzw. unii brzeskiej – porozumienia między kościołem katolickim i prawosławnym, mającego na celu przekreślenie trwającej formalnie od połowy XI w. tzw. Wielkiej Schizmy Wschodniej.

W efekcie, w roku 1596 na łonie chrześcijaństwa powstała nowa konfesja – grekokatolicyzym, zwany również unityzmem. Kościół ten – najsilniejszy obecnie na zachodniej Ukrainie – uznaje zwierzchność biskupa Rzymu, ale przy zachowaniu tradycyjnego rytu bizantyjskiego.

Rychło też po roku 1596 zaczęły powstawać – a w zasadzie adaptować się do nowych warunków – wschodnie struktury kościelne. Z misją szerzenia grekokatolicyzymu wśród prawosławnych zamieszkujących północno-zachodnie rubieże Rzeczpospolitej skierowano Jozafata Kuncewicza, biskupa połockiego.

Owoż Kuncewicz w czasie jednej z takich wypraw – nazwijmy je zjednoczeniowymi – został w Witebsku zamordowany przez rozjuszony tłum wiernych przeciwnych unii kościołów. Zmasakrowane, zbezczeszczone zwłoki Kuncewicza wrzucono ponoć do przepływającej tędy Dźwiny… Działo się to 12 listopada 1623 r.

Kiedy król dowiedział się o zabójstwie biskupa, wpadł w szał. Odebrał Witebskowi wszelkie przywileje, polecił zburzyć ratusz, a dzwony z cerkwi prawosławnych przetopić na dzwony w kościołach grekokatolickich. Dodatkowo nakazał przeprowadzenie surowego śledztwa, w efekcie którego 19 najaktywniejszych uczestników zajść skazanych zostało na śmierć.

Jak wspomniałem, Witebsk odzyskał swój dawny prestiż i znaczenie dopiero po III rozbiorze, dokładniej w roku 1796, kiedy Rosjanie uczynili miasto stolicą guberni.

DSK

Słówko o Połocku

Ciekawym miejscem na turystycznej mapie wschodniej Białorusi jest Połock. Można tu trafić, jadąc na przykład z Głębokiego – jednego z najbardziej na północny-wschód wysuniętych miasteczek II RP – drogą na Witebsk.

Kiedy na lekcjach historii pojawia się temat polskiego parlamentaryzmu w dawnej Rzeczpospolitej, uczy się – a przynajmniej uczono – że poza sejmem centralnym, złożonym z Króla, Senatu oraz Izby Poselskiej, istniały również sejmiki ziemskie, a więc zgromadzenia lokalne, które, w zgodności ze zwyczajową nazwą przypadały w liczbie jednego na określoną jednostkę terytorialną, mniejszą od województwa.

I w zasadzie jest to prawdą: danej ziemi (na Litwie: powiatowi) odpowiadał jeden sejmik. Na tym tle ciekawy przypadek stanowiło województwo połockie – jedno z najmniejszych – w sensie populacyjnym – w I RP. Było tak rzadko zamieszkałe, że nie podzielono go na mniejsze jednostki i nie zwoływano sejmików innych niż połocki. Mimo swoją peryferyjność palatinatus cieszył się rzadkim przywilejem zgłaszania kandydatów na wojewodę.

Ale Połock jest interesujący również z innego względu. Wszyscy (np. na lekcjach historii właśnie) słyszeli o Jozafacie Kuncewiczu, najważniejszym świętym kościoła greckokatolickiego, czyli unickiego – do momentu kasaty najważniejszego wyznania na terenie dzisiejszej Białorusi. Owoż Kuncewicz był unickim biskupem, czy też, jak kto woli, władyką właśnie w Połocku – chociaż zamęczony został w nieodległym Witebsku.

Kościół, w którym posługiwał Kuncewicz, to odebrany grekokatolikom w XIX wieku sobór sofijski: świątynia może nie tak imponująca, jak jej kijowska imienniczka, ale równie wiekowa, sięgająca XI wieku, natomiast jako wzniesiona u ujścia Połoty do Dźwiny, bardziej od tamtej malowniczo położona. Architektoniczną dominantę kościoła/cerkwi stanowią urokliwe wieżyczki wykonane w stylu baroku wileńskiego.

DSK

Mińsk chłodził dobrze!

Mój pierwszy kontakt z Białorusią  miał miejsce jakieś 30 lat temu, gdy zapytałem rodziców, jak należy przeczytać widniejące na lodówce słowo Минск. Jedyny znany mi alfabet podpowiadał „Mhhck”, a to nie pasowało do niczego…

Lodówka Mińsk 10 musiała się pojawić przed moimi pierwszymi wspomnieniami. Innymi słowy – stanowiła element rzeczywistości pierwotnej… Zamrażarka znajdowała się na górze i była zabezpieczona podwójnymi drzwiczkami, te zewnętrzne dzieląc z chłodziarką.

Pamiętam, że zimniejsza z komór –  którą długo nazywałem „zamrażalką” (kontaminując zamrażarkę z umywalką?) – odegrała w moim dzieciństwie ważną rolę. Nie jako skarbnica przysmaków, ale miejsce składowania produktów posiadających nieocenioną wartość dla okładania licznych guzów.

Mińsk 10 musiał u nas zabawić coś z 15 lat – lekko licząc. Żadna następna lodówka tyle nie wytrzymała. I nie psuł się! Jedyne, co wymagało naprawy, to lampka, w dzień i tak niepotrzebna. A nocą? A nocą, to się proszę Państwa nie je…

Kiedy zostałem już poinformowany, jak należy wymówić nazwę tego białego pudła, kolejnym moim pytaniem było: „a cóż to za alfabet?”. W ten sposób odkryłem istnienie cyrylicy – w zasadzie grażdanki, ale wówczas nikt w takie szczegóły nie wchodził. Nie pamiętam natomiast, czy wytłumaczono mi, że Mińsk to miasto na Białorusi. Zakładam jednak, że rodzice i tej wiedzy mi nie poskąpili.

Na marginesie muszę dodać, że nazwę ciężarówek  КАМАЗ – jedna parkowała dosyć regularnie koło osiedlowego spożywczaka – długo i uparcie tłumaczyłem sobie per „Kama 3”. I pewnie trwałoby to jeszcze jakiś czas, gdybym nie wymówił mojego radosnego odczytania w obecności dorosłych. W ten sposób dzięki lodówce i ciężarówce dość wcześnie poznałem „ruskie” odpowiedniki liter „i” oraz „z”.

Wróćmy jednak do Mińska 10 – by zakończyć jego historię. Trafił na śmietnik, a w zasadzie: pod śmietnik, w trakcie któregoś z remontów. Nie iżby przestał działać! Po prostu nikt już nie mógł na niego patrzeć – jak gdyby nosił w sobie wirus komunizmu. A tymczasem nowa lodóweczka nie dorównała mu czasem eksploatacji nawet w połowie.

Mińsk chłodził dobrze!

Pińsk – wśród błot i moczarów (2)

Mimo widocznej na każdym kroku sowietyzacji, rodzinne miasto Ryszarda Kapuścińskiego (zob. część 1) zachowało nieco ze swej polsko-litewsko-białoruskiej spuścizny. Dotyczy to zarówno przestrzeni urbanistycznej, jak i symbolicznej.

Ciekawostka nr 1 (4). Jeśli spojrzymy na Pińsk z lotu ptaka, nieopodal mostu na Pinie, na jej lewym brzegu łatwo dostrzeżemy wielką łysinę Placu Lenina, niegdyś, w czasach II RP – 3-go Maja. Od strony rzeki, mniej więcej w połowie długości przylega doń kilkukondygnacyjny budynek, którego barokowa stylistyka momentalnie zdradza historię o wiele dłuższą, niż wynikałoby to z dziejów mieszczącego się tu Muzeum Białoruskiego Polesia – instytucji oddanej do użytku w roku 1936, pod inną nieco nazwą. I rzeczywiście potężny ów gmach, przewidziany pierwotnie na siedzibę kolegium jezuickiego, powstał w latach 30. XVII wieku, a więc blisko 400 lat temu, z fundacji litewskiego magnata, Albrychta Stanisława Radziwiłła. Z jego budową wiąże się ciekawa legenda. Oto podczas prac jeden z robotników pracujących na rusztowaniu miał potknąć się i zacząć spadać. Byłby się niechybnie potłukł albo i zabił, wszelako przed nieszczęściem uratowała go interwencja niewyświęconego jeszcze duchownego, znanego w okolicy z czynienia z cudów. Jednak żeby tego dokonać, seminarzysta musiał udać się po zgodę do ojca rektora, który wcześniej zabronił mu nadprzyrodzonych praktyk, żeby nie spowszedniały lokalnej społeczności jak i samemu cudotwórcy. W tym czasie, jak można domniemywać, spadający robotnik wisiał między niebem a ziemią – co swoją drogą stanowi piękną metaforę ludzkiego losu…

Ciekawostka nr 2 (5). Herb miasta Pińska przedstawia napięty – i uzbrojony! – złoty łuk w czerwonym polu. Gdyby wystrzelił współcześnie, strzała poleciałaby w lewo, jednak przed wojną jej grot skierowany był ku górze. I mimo całą sympatię, którą obecnie darzy się II Rzeczpospolitą, stwierdzić należy, że to dzisiejszy, a nie ówczesny wizerunek herbu odpowiada prawdzie historycznej. Emblemat ten Pińszczanie otrzymali wraz z nadaniem praw miejskich przez Stefana Batorego. Dlaczego łuk? Nie wiem, czy poniższa odpowiedź jest prawdziwa, ale w zasadzie sama ciśnie się na usta. W europejskiej tradycji broń ta, będąc atrybutem Erosa-Amora, Apollina i Artemidy-Diany, symbolizuje miłość, mord oraz myślistwo, z czego dwa pierwsze, a zwłaszcza drugie nie wiążą się z Pińskiem w żaden logiczny sposób, a zatem odpadają w przedbiegach. Pozostają łowy, z których dla olbrzymiego zalesienia Wielkie Księstwo Litewskie słynęło w całej Rzeczpospolitej. Radziwiłł „Panie Kochanku” miał ponoć twierdzić, że tylko w tym kraju można ustrzelić prawdziwie grubego zwierza. A zważywszy podmokły teren wokół Pińska, pozwalał on zapewne zapolować również na specyficzny rodzaj ptactwa – od naturalnego habitatu zwanego błotnym – a więc na wszystkie owe perkozy, kormorany, łyski, czy żurawie, stanowiące odmianę dla pospolitych kur, czy indyków.

Białoruskie akcenty u Smarzowskiego

W październiku na ekrany polskich kin weszło „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego – drugi film reżysera o tym tytule.  Obie produkcje łączą liczne podobieństwa, jednak tym razem akcja rozgrywa się nie w okolicach Krosna, ale na Podlasiu, a dokładniej: w tej jego części, która w latach 1939-1941 stanowiła część BSRS.

Na poziomie  ideologicznym oba „Wesela” podzieliły rodzimą opinię publiczną według stosunku do własnej kondycji: spodobały się nosicielom polskiego kompleksu i zbulwersowały rzeczników narodowej dumy. Ale o ile „jedynka” miała stanowić rozprawę z polską przaśnością i cwaniactwem, o tyle w „dwójce” działa wytoczono o wiele cięższe. Nie anulując powyższych oskarżeń, reżyser dołączył do nich zarzut nieuleczalnej ksenofobii.

Dyżurny temat w tego typu rozważaniach stanowi antysemityzm, dla jednych ciężka choroba polskiej duszy, dla innych zjawisko marginalne, w kontekście II wojny światowej dające się wytłumaczyć współpracą Żydów z NKWD. Niezależnie jednak od przyjętej optyki faktem pozostaje, że wraz z wkroczeniem Niemców na tereny uprzednio okupowane przez  ZSRS, nienawiść wobec starozakonnych potrafiła sięgnąć pułapu fizycznej likwidacji.

I właśnie dla zbudowania opowieści o pogromach – symbolizowanych przez mord w Jedwabnem – potrzebne było Smarzowskiemu Podlasie z jego doświadczeniem „pierwszego Sowieta”. I jakkolwiek znalazło się w tej opowieści miejsce dla Polaka ratującego Żydów (Antek), to jednak musi on wziąć rozbrat z narodową wspólnotą ponieważ tylko poza nią – sugeruje twórca – można zachować duchową przyzwoitość.

Próbował chyba reżyser załagodzić to wrażenie, nakazując jednej z postaci wygłosić sąd zaczerpnięty z wypowiedzi Szewacha Weissa o dwóch polskich stodołach: tej, w której Żydów palono i tej, w której ich ukrywano, ale głos ten w zderzeniu z kontradykcyjną całością  nie posiada wielkiej mocy. Pozostaje wrażenie powszechnego antysemityzmu, który we współczesnej Polsce przybiera postać niechęci np. wobec Azjatów.

W ramach dyskusji o uniwersalnym i partykularnym można upierać się, że „Wesele” stanowi satyrę na Polaków w ogólności – jak gdyby mentalne Podlasie tkwiło w każdym z nas. Tyle tylko, że w zasadzie nie ma po temu racjonalnych przesłanek, a czynnikiem silnie partykularyzującym jest chociażby – to kolejny akcent białoruski –  specyficzna, podlaska odmiana polszczyzny, którą w filmie posługuje się lokalna społeczność czasu wojny.

W jednym z wywiadów Smarzowski powiedział, że szklankę widzi do połowy pustą, a nie pełną, sugerując tym samym, że polski antysemityzm, czy szerzej – ksenofobia, dotyczą umownych 50% społeczeństwa. Tylko dlaczego w takim razie jedyna parta odwołująca się w tej materii do programu prawicy narodowej II RP  – przy założeniu, że odgrywa on decydującą rolę w dniu wyborczym – cieszy się poparciem na poziomie 5-7%?

DSK